Jego pogranicznicy – od czasu, gdy prezydent uznał polski i niemiecki wywiad za architekta przewrotu w jego kraju – jakoś przestali interesować się grupami przemycającymi na Zachód nielegalnych imigrantów z Azji. Przypomnę tylko, że ci sami pogranicznicy do 2010 r. (w którym zakwestionowano wybory prezydenckie) doskonale radzili sobie ze swoją robotą.
Więcej imigrantów przenikających do Polski to dyskretny środek nacisku. Komunikat i argument: możemy szybko załatwić sprawę, ale oczekujemy ustępstw. Choćby złagodzenia tonu i nielansowania antyłukaszenkowskiej polityki UE.
To jednak tylko połowa problemu. Polska oficjalnie na forach UE walczy z Łukaszenką. Nieoficjalnie daje do zrozumienia, że równie bolesna jak sam reżim będzie zmiana władzy. Te obawy nie są bezpodstawne. Jest obawa, że odsunięcie od władzy prezydenta skończy się chaotycznym przewrotem bardziej przypominającym scenariusz kirgiski niż ukraiński (zamieszki, w których wiodącą rolę odgrywają niezorganizowane grupy, a nie pokojowe protesty). W ich efekcie Polska może się okazać azylem dla Białorusinów, którzy zaczną szukać u nas przystani. Wyobraźmy sobie też opcję, w której reżim zaczyna się sypać, a pogranicznicy rozchodzą się do domów. Wówczas przez Bug do Polski napłynie nie tylko fala uchodźców politycznych, ale i Czeczeni, Osetyńcy czy Afgańczycy w liczbie wielokrotnie większej niż dziś.
W tych scenariuszach nie ma dobrych informacji dla Polski. Zimna wojna daje Łukaszence możliwość szantażowania nas imigrantami. Zmiana władzy to ryzyko eskalacji problemu. Polska musi mieć plany ewentualnościowe na wszystkie warianty. Jeden z nich już się realizuje – imigrancki szantaż. Drugi – zmiana władzy w Mińsku – jest kwestią czasu, o czym świadczy narastający chaos w białoruskiej nomenklaturze.
Reklama