Na przykład kwestia tzw. premii małżeńskiej. Już dekadę temu jeden z najbardziej cenionych brytyjskich ekonomistów Andrew Oswald napisał na ten temat głośny tekst. Jego myśl brzmi w skrócie tak: żonaci mężczyźni zarabiają o 10–20 proc. więcej niż rówieśnicy stanu wolnego. W każdym kraju, grupie społecznej oraz zawodowej. Czyli jego zdaniem ożenek się mężczyźnie po prostu opłaca. Ale czy jest opłacalny z punktu widzenia całej gospodarki?
Odpowiedź zależy od tego, jak wyjaśnimy przyczyny premii małżeńskiej. Jeśli uznać, że płace są odzwierciedleniem produktywności (tak jak ceny informują nas o jakości i wartości towaru), to wniosek jest prosty: żonaty mężczyzna zarabia lepiej, bo jest lepszym pracownikiem. I gospodarka ma z niego większy pożytek niż z kawalera. Zwolennicy tej tezy mają wiele przekonujących wyjaśnień. Żonkoś jest bardziej zmotywowany do pracy, bo ma więcej potrzeb materialnych. Żona, dzieci, większe mieszkanie i samochód, wakacje. To dlatego premia małżeńska jest najbardziej widoczna wśród osób zarabiających najsłabiej – im najniższe wynagrodzenie zwyczajnie nie wystarcza. Premia małżeńska może być również związana z tym, że pracodawcy wolą zatrudniać żonatych jako bardziej odpowiedzialnych i godnych zaufania. I rzadziej popadających w problemy z sobą, których pracodawca szczególnie nie lubi. Francesca Cornaglia i Naomi E. Feldman pokazały to niedawno na przykładzie amerykańskiej ligi baseballowej.
Są jednak i tacy ekonomiści, którzy wyjaśniają premię małżeńską zupełnie inaczej. Mówią: zarabiasz lepiej wcale nie dlatego, że jesteś żonaty. Jesteś żonaty, bo zarabiasz lepiej. Zwłaszcza amerykańscy ekonomiści mają na tym punkcie absolutnego fioła. Dla nich rynek małżeński to jeden z najbardziej konkurencyjnych rynków, tu każdy handluje tym, co ma najcenniejszego. A mężczyzna według nich to wciąż przede wszystkim filar stadła rodzinnego odpowiedzialny za finanse. Istnieją nawet poważne ekonomiczne prace pokazujące, że wartość pierścionka zaręczynowego ma znaczenie kolosalne. W Ameryce powinien być on wart tyle, ile pierwsza pensja zalotnika. Po to, aby poinformować kobietę o jego statusie materialnym i związanymi z nim perspektywami ekonomicznymi. Na tym tle nie dziwi, że lepiej sytuowani częściej wchodzą w związki małżeńskie. Raz, że ich na to stać. A dwa, że są w oczach kobiet bardziej wartościowym towarem.
Reklama
Czy jednak małżeństwo musi być związkiem tradycyjnym, by towarzyszyła mu osławiona premia. Sprawdzili to niedawno Amelie Lafrance, Casey Warman i Frances Woolley. I wyszło im, że mężczyźni homoseksualni (nawet jeśli pozostają w stałych związkach) nie zgarniają premii małżeńskiej. Badacze przypuszczają, że ma to związek z tradycyjnym podziałem ról. Bo choć żyjemy w XXI wieku, w większości zachodnich społeczeństw małżeństwo (choć opierające się na szacunku i równouprawnieniu) wciąż przypomina przedsiębiorstwo z wyspecjalizowanym podziałem ról. Mężczyzna trochę bardziej może się skoncentrować na pracy, kobieta trochę bardziej na domu. W związkach gejowskich ten podział jest rzadziej spotykany. Tu obowiązki rodzinne bardziej spadają na barki obu partnerów. Jednocześnie brak dzieci usuwa czynnik zewnętrznej motywacji, by zarabiać więcej. Stąd różnice w zarobkach.
To jednak prowadzi nas do odkrycia drugiej strony premii małżeńskiej. Premię zgarnia żonaty mężczyzna. Jednak jest bardzo prawdopodobne, że jego żona doświadcza zjawiska małżeńskiej grzywny. Czyli tego, że kobiety zamężne zarabiają odrobinę mniej i mają na rynku pracy trudniej. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.