Oto Najwyższa Izba Kontroli, instytucja przedstawiająca się jako ostatni sprawiedliwy i niemal przy każdej kontroli zarzucająca innym instytucjom państwowym działania najogólniej mówiąc nie zawsze korzystne dla państwa, dzisiaj sama wpadła w zastawione przez siebie wnyki. Od dawna piętnuje kryterium najniższej ceny, które stało się polskim urzędowym fetyszem zamówień publicznych, sugerując, że niska cena nie zawsze, a nawet rzadko równa się wysoka jakość. Ale okazuje się, że najciemniej pod latarnią.
Czym bowiem kieruje się najczęściej NIK, rozstrzygając własne przetargi? Jakością? Nie! Właśnie ceną. Jaką ceną? Oczywiście, że najniższą. Izba tłumaczy się tak: zawsze formułujemy wymogi jakościowe, w przypadku cen rażąco niskich analizujemy dokładnie ofertę. Problem w tym, że identycznie robi każdy podmiot publiczny realizujący zamówienia, ale NIK-owi nigdy nie przeszkadzało to w fatalnym ocenianiu takich praktyk. Czyli jak Kali ukraść krowę, to dobrze, jak Kalemu ukraść, to źle.
Izba kieruje się właśnie taką logiką, co w przypadku urzędu chcącego uchodzić za wyjątkowo propaństwowy musi razić szczególnie. I razi. Może pora wreszcie zmodyfikować prawo zamówień w taki sposób, aby dzisiejszy fetysz stracił na znaczeniu? I by rzeczywiście przetargi realnie rozstrzygane były również na podstawie kryterium jakości, bo niska cena wszystkim nam wcześniej lub później wyjdzie bokiem.
CZYTAJ WIĘCEJ: Przyganiał NIK rządowi... Robią to samo, co oficjalnie ganią>>>