Szczerze mówiąc, dziwią mnie polskie starania o to, by dołączyć Polskę do grupy negocjującej przyszłość Ukrainy. Nieważne, czy wypowiada je teraz prezydent Andrzej Duda, czy wcześniej minister spraw zagranicznych Grzegorz Schetyna. Czy naprawdę dzielenie się odpowiedzialnością za proces pokojowy na Ukrainie jest w interesie Polski? Co nam to przyniesie? Połechta może mile dumę Polski aspirującej do bycia regionalnym liderem, ale nie w ten sposób powinniśmy budować przywództwo regionalne. Co poza tym przyniesie spełnienie postulatu Polski? To, że w razie klapy – a ta jest prawdopodobna bardzo – przypadnie nam rola chłopca do bicia. I oczywiście, a priori wręcz głównego rusofoba. Przede wszystkim pamiętajmy, że sama Ukraina (o Rosji nie ma co nawet w tym kontekście wspominać) nie chce Polski w tej roli.
I nie chodzi mi nawet o mętne i niespójne komunikaty płynące teraz z Kijowa (co innego mówi prezydent Poroszenko, co innego minister Jelisiejew, co innego Poroszenko oficjalnie, co innego nieoficjalnie), ale całe wcześniejsze zachowanie Ukrainy. Rozmowy toczą się przecież już od kilkunastu miesięcy, była okazja, by Ukraina poprosiła Polskę lub wskazała na Polskę jako kolejnego uczestnika negocjacji. Nie zrobiła tego, bo nie chce i nie potrzebuje Polski. Co Polska może zaoferować Ukrainie? Propozycję przeprowadzenia reform? Wsparcie polityczne to za mało, Ukraina chce pieniędzy, dużych pieniędzy. Czy naprawdę Polskę na to stać? I stać na poniesienie ryzyka niepowodzenia?
Format normandzki funkcjonuje nie najlepiej, oględnie mówiąc. I faktycznie dobrze byłoby go przekomponować. Ale jak? Koncepcja dołączenia Polski odpada. Pojawił się pomysł zaproszenia Stanów Zjednoczonych do rozmów. Ciekawa koncepcja, zważywszy na to, że rzecz się dzieje w Europie i dotyczy europejskiego państwa. A poważniej mówiąc, kompletnie bez sensu. Argument, że Rosja z USA będzie inaczej rozmawiać, jest śmieszny.
Najlepszym rozwiązaniem byłoby zastąpienie przy stole negocjacyjnym Francji i Niemiec po prostu Unią Europejską, a konkretnie wysokim przedstawicielem do spraw polityki zagranicznej. Oczywiście Federica Mogherini znana jest z prorosyjskich sympatii, a jej mąż współpracował onegdaj z Gazpromem (co jest nierzadko spotykane u polityków europejskich – vide Gerhard Schroeder). Ale Francja także prowadzi prorosyjską politykę, Niemcy może w mniejszym stopniu, ale ich polityka także nie zagraża rosyjskim interesom w znaczącym stopniu.
Wprowadzenie Unii do rozmów jest tym bardziej uzasadnione, że przecież Ukraina jest sąsiadem wspólnoty, mającym w dodatku europejskie aspiracje. I to Unia jest największym donatorem Ukrainy. Poza tym przecież Mogherini nie przedstawia swoich osobistych propozycji, nie tylko ze względu na to, że jej znajomość polityki wschodniej jest nader ograniczona. Przede wszystkim Mogherini, bo tak zostało skonstruowane jej portfolio, jest wyrazicielem poglądów wszystkich krajów unijnych. To z jednej strony stanowisko rozmyte, sprowadzające się do najmniejszego wspólnego mianownika, ale też takie, które będzie do zaakceptowania dla wszystkich. Nie zapominajmy też o roli dyplomacji unijnej, współpracowników Mogherini. Wśród których jest przecież polski dyplomata, Jan Tombiński, ambasador unijny w Kijowie.
Jeśli Polska chce mieć wpływ na sytuację na Ukrainie, powinna to robić, nie stając oficjalnie na czele krucjaty, ale za pomocą instrumentów oferowanych przez Unię. Wtedy nie musielibyśmy się bezpośrednio konfrontować z Rosją, a taka konfrontacja na pewno nie jest w interesie Polski. Wpływanie na sytuację na wschodzie za pomocą Unii jest możliwe, wymaga jednak więcej dyplomacji i przemyślanej strategii. Na pewno też będzie bardziej realne i mające szanse na sukces niż samodzielne akcje Polski.