Wysocy rangą urzędnicy w rozmowie z nami powiedzieli, że domniemany przeciek z Komisji Weneckiej zostanie potraktowany jako casus belli, a zapowiedzią twardej postawy jest list wiceszefa MSZ Aleksandra Stępkowskiego do sekretarza generalnego Rady Europy Thorbjorna Jaglanda. Czytamy w nim, że "przeciek projektu opinii niewątpliwie w poważny sposób podważył zaufanie, jakim obdarzono Radę Europy i Komisję Wenecką" (swoją drogą zastanawiam się, na ile twarde są dowody MSZ w kwestii tego, że przeciek był celowy i dokonali go właśnie przedstawiciele Komisji Weneckiej).
Jeden z naszych rozmówców jest przekonany, że Polska, przyjmując taką taktykę, nie ma nic do stracenia. – Węgry krytykowano, a Orban i tak po cichu zrobił to, co chciał. Coś tam złagodził, ale zasadniczo wszystkie swoje pomysły przeforsował. Potem sprawa przycichła – komentował dyplomata. W tym toku rozumowania wszystko się zgadza tylko do połowy. Prawdą jest, że Komisja Wenecka to nie wyrocznia, a jej opinie są niewiążące. Jagland czy Timmermans nic Polsce nie zrobią. Mogą szczekać, ale nie kąsać – jak mawia Orban.
Jest jednak poważna różnica między jego przypadkiem i rządu Beaty Szydło. Węgierski premier za każdym razem, gdy dostawał krytyczne opinie z zagranicy, starał się ją głaskać.
Reklama
Oddzielał komunikaty na potrzeby elektoratu Fideszu i te adresowane na zewnątrz. W szczycie zamieszania wokół zmian w sądownictwie czy węgierskiej KRRiTV Budapeszt zawsze gościł zagranicznych dziennikarzy, którym ministrowie, prorządowi eksperci i sympatyzujący z Fideszem publicyści klarowali stanowisko Orbana. Frontmanem takich spotkań był Tibor Navracsics, od 2010 r. kolejno minister administracji publicznej i sprawiedliwości, minister współpracy gospodarczej z zagranicą i spraw zagranicznych, a dziś członek Komisji Europejskiej. Navracsics nie pisał listów, w których żalił się, że stracił do kogoś cierpliwość i zaufanie. Swobodnie, doskonałym angielskim i z zastosowaniem sprawdzonych technik tuskowej polityki miłości tłumaczył swoim krytykom, jak bardzo konieczne są proponowane przez jego rząd zmiany. Nie marnował również czasu na redagowanie zbędnych sprostowań do BBC czy Reutersa. Nie eskalował napięcia. Rozumiał kod unijnej poprawności politycznej. Wiedział, że najgorsze, co może przytrafić się jego rządowi, to wrażenie, że za granicą są sami przeciwnicy Węgier.
Minister Waszczykowski przyjął odmienną taktykę. I to nie tylko w kwestii TK. Deklaracje dla Reutersa o dealu z Brytyjczykami były manipulacją. Urzędnicy MSZ skarżyli się, że agencja wybiła nie tę setkę, co trzeba. Tak jakby ministerialni specjaliści od komunikacji nie wiedzieli, że eksponowanie najmocniejszej tezy i pisanie wokół niej materiału to główna cecha wywiadów publikowanych w anglosaskich mediach (tradycyjnie są one omawiane, a nie publikowane in extenso). Podobnie było z BBC, do którego wysłano drętwe sprostowanie z kilkunastoma drobnymi błędami (nie były dramatyczne, ale Brytyjczyk je wyłapał). Tym razem skarżono się na stronniczość reportażu o dobrej zmianie w Polsce. Każdy, kto choć chwilę miał do czynienia z dziennikarstwem, wie, że po dwóch pierwszych zdaniach takie pretensjonalne listy lądują w koszu.
Zostawmy jednak listy do redakcji. To pół biedy. Szefowie nawet największych mediów nie podejmują decyzji. Nie wpływają na politykę. Co innego pisma wymieniane z urzędnikami. Tu znacznie łatwiej o straty.
W tej sprawie standard narzuca jednak sam szef dyplomacji. Zamiast skutecznego rozładowywania napięcia wokół Polski i zagłaskiwania przeciwników, jesteśmy świadkami prowadzącej donikąd dyplomacji epistolarnej. O tym, jak bardzo jest ona skuteczna, mogliśmy się przekonać po liście Stępkowskiego. Komisja Wenecka – a jakżeby inaczej – "wyraziła ubolewanie z powodu niefortunnego wycieku", zapewniając przy tym, że nie wyszedł on od niej. I natychmiast dodała, że nie zamierza przekładać – o co apelował wiceszef MSZ – publikacji swojego raportu. Z całym szacunkiem, ale ministrowi Waszczykowskiemu i jego ekipie daleko do Ugo Foscolo.