Poszło o wywiady udzielone agencji Reutera i tabloidowi "Bild". Dokładnie o domniemaną deklarację gotowości do kompromisu w sprawie odejścia od świadczeń dla imigrantów unijnych w zamian za poparcie ze strony Wielkiej Brytanii dla stałej obecności wojsk NATO w Polsce.
Wcześniej szef dyplomacji Witold Waszczykowski stwierdził też, że nie jest dyplomatą i używa czasem "zwrotów, które ocierają się o groteskowe". Przykład?
- Chcemy tylko uleczyć nasz kraj z niektórych chorób. Poprzedni rząd wdrażał lewicową koncepcję, jak gdyby świat musiał zgodnie z marksistowskim wzorcem poruszać się tylko w jednym kierunku: w stronę mieszanki kultur i ras, świata rowerzystów i wegetarian, który stawia jedynie na odnawialne źródła energii i zwalcza wszystkie formy religii. To nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami - przekonywał dziennikarzy.
***
Dorota Kalinowska: "Ja nie jestem dyplomatą, jestem szefem dyplomatów. (...) Zawodowi dyplomaci mają zachowywać się dyplomatycznie", przekonuje teraz Witold Waszczykowski. Szef MSZ dyplomatą być nie musi?
dr Janusz Sibora: Nie musi, choć tym zawodowym jest łatwiej, co pokazuje przykład Siergieja Ławrowa, jednego z naszych głównych adwersarzy. Bycie dyplomatą ułatwia sprawowanie funkcji szefa dyplomacji, który jest też i politykiem.
Poza tym w historii polskiej dyplomacji było wielu szefów tego resortu, którzy dyplomatami nie byli – pierwszym był prawnik prof. Krzysztof Skubiszewski. Anna Fotyga – ona też nic wspólnego z dyplomacją nie miała. Z formalnego punktu widzenia dyplomatą nie był też najdłużej sprawujący ten urząd Radosław Sikorski, który był dziennikarzem, a także np. Bronisław Geremek – historyk, specjalista od średniowiecza.
Witold Waszczykowski tłumaczy, że jest tylko zwykłym politykiem i trafił do MSZ przede wszystkim po to, by "dbać o resort".
I to mnie dziwi, bo przecież zawsze szczycił się, że jest zawodowym dyplomatą i często potarzał w mediach, że będzie lepszym szefem MSZ niż jego poprzednik. Minister Waszczykowski wskazywał przy tym na etos służby – dyplomaci walczą piórem tak, jak żołnierze walczą orężem. Jak rozumiem, ten przekaz był ukuty na potrzeby walki wyborczej.
Dziwią mnie jego potknięcia, i to w tak krótkim czasie po objęciu stanowiska. Po raz kolejny mamy więc sytuację, w której rzecznik MSZ tłumaczy nam, co pan minister chciał powiedzieć. Tak było już w przypadku wypowiedzi o porozumieniu NATO-Rosja, po którym Rosja natychmiast zareagowała. (Rosjan oburzyło stwierdzenie, że porozumienie NATO-Rosja z 1997 roku "to było porozumienie o charakterze politycznym, niezobowiązujące prawnie, podjęte w innych realiach międzynarodowych" - przypis red.)
Teraz w przypadku wywiadu dla Reutersa także dostrzegam elementy braku profesjonalizmu. Powiem wprost – nie sprawdziły się służby prasowe czy też służby obsługujące ministra. Przecież kiedy zautoryzujemy już wszystkie wypowiedzi, to ustalamy też, czy wywiad będzie opublikowany w formie rozmowy, czy też będzie to tylko artykuł poprzetykany cytatami. Ta różnica nie jest bez znaczenia.
Tyle że mówimy o zagranicznych mediach, gdzie autoryzacja może być nieco inaczej postrzegana.
Ależ nie. Sam wielokrotnie udzielałem wywiadów i sam troszczyłem się o to, żeby ich zapis był precyzyjny. W przypadku przedstawiciela władz ostateczną wersję, która ukazuje się w druku – wywiadu czy też artykułu – powinny akceptować służby prasowe. Nie wyobrażam sobie, żeby Steffen Seibert, który obsługuje kanclerz Angelę Merkel, dopuścił się czegoś podobnego jak polski resort spraw zagranicznych. To jest po prostu błąd w sztuce – nie widzę troski o precyzyjnie przekazanie światowym mediom myśli i przesłania szefa dyplomacji. To jest niestaranne – tutaj nie ustąpię.
W przypadku dziennikarzy "Bilda" minister tłumaczy z kolei, że ton był lekki, bo i wypowiedź kierowana była do tabloidu.
Jeśli mowa o rowerzystach i wegetarianach, to będąc szefem dyplomacji, w trosce o powagę wypowiedzi, nie stosowałbym takich skrótów myślowych. A nawet jeśli chcemy być dowcipni, to trzeba pamiętać, że to wyższa szkoła jazdy. I to do tego stopnia, że nawet opowiadanie dowcipów wśród dyplomatów jest trudne i im samym sprawia kłopoty – najczęściej opowiadają więc o sobie.
Odnosząc się do samej wypowiedzi, nie chcę użyć słowa "nienowoczesna", bo akurat minister jest dumny z tego, że jest nienowoczesny, ale jego stwierdzenie opisałbym po staropolsku jednym słowem: nieeleganckie. Nie można odnosić się tak ad personam, do grupy…
Ale przecież profesorowi Bartoszewskiemu zdarzyło się mówić na przykład: "Wypraszam sobie rządy dyplomatołków".
Tak, ale nie był on już wtedy urzędującym ministrem spraw zagranicznych. Mógł więc pozwolić sobie na więcej. Poza tym to jest tak, jak w przypadku księcia Filipa. Niedawno pozował on do zdjęcia z weteranami, a że się spieszył, to i użył niecenzuralnego słowa, poganiając fotografa. Ale jemu wolno więcej, bo on wie, jaki jest protokół i, po drugie, inna była konwencja. Od ministra spraw zagranicznych, który dopiero zaczyna urzędowanie, wymagam dużo większej powściągliwości.
Często żartuje też John Kerry, ale jego dowcipy są wyważone. Sam zresztą także zaliczył wpadkę – dziennikarze usłyszeli, jak opowiadał pieprzny dowcip. Tyle że i on nie był wtedy szefem dyplomacji, a parlamentarzystą.
Co by Pan w takim razie doradził teraz szefowi MSZ? Bieganie po mediach i wyjaśnienia, czy raczej milczenie i wygaszenie całej sprawy?
Nie czuję się powołany do wygłaszania rad… Ale sądzę, że szef dyplomacji zapoznał się z licznymi przecież reakcjami opinii publicznej i polskiej, i tej światowej. Jak będzie dalej? Nie wiem, ale życzę mu, żeby tego typu niebudujących prestiżu pomyłek, lapsusów nie było. Bo to nie służy polskiej dyplomacji.
Gdyby chwycił za telefon i pytał: Co mam robić. Doktorze ratuj?
(śmiech) Powiedziałbym, że czasami milczenie jest złotem. Jestem zdania, że dyplomaci są niczym tragarze słów, w związku z tym język jest ich narzędziem pracy. I powinni się nim posługiwać tak, żeby go nie uszkodzić. Bezpiecznie. Powiem nawet więcej, w przypadku dyplomacji trzeba się wypowiadać z zegarmistrzowską dokładnością.
A co w ogóle wolno szefowi MSZ?
Jeśli mowa o bardziej swobodnych wypowiedziach, to dużo zależy i od osobowości, i lat pracy. Lekkość, choć wskazana, jest trudną sztuką. Pamiętam np. bon moty prof. Geremka, ale jemu to pasowało. One były oparte na gruntownej wiedzy historycznej: lekkie, eleganckie, trochę jak dowcip z Kabaretu Starszych Panów. I taki dowcip dyplomacie przystoi.
Bardzo lubię też ministra Franka-Waltera Steinmeiera – który, wczoraj obchodził urodziny – uznawanego za jednego z najlepszych dyplomatów. Jest naturalny, otwarty i też lekko żartuje. Ale wzorem byłby jednak dla mnie John Kerry; potrafi wejść do sklepu z czekoladkami, kupić je, po czym wyjść do dziennikarzy, pokazać je i o nich porozmawiać. Poza tym zawsze doda jakiś element osobisty – wspomnienie. To jest lekkie i podane z humorem. Ale kiedy trzeba, jest i poważny. Wszystko w swoim czasie.
dr Janusz Sibora - ekspert od protokołu dyplomatycznego, autor książki "Protokół dyplomatyczny i ceremoniał państwowy II RP"