Przemysław Średziński: Obudziła się pani rano 24 czerwca, dzień po referendum w Wielkiej Brytanii, i jaka była pani pierwsza reakcja? Szok i niedowierzanie?
Małgorzata Skibińska*: Byłam akurat w Polsce, w mojej rodzinnej Gdyni. W referendum nie mogłam głosować, bo nie mam brytyjskiego obywatelstwa, nie zamierzam też się o nie starać - czuję się Polką i kropka. W dniu referendum jeszcze do późnych godzin wieczornych, a nawet po północy, sprawdzałam sondaże w internecie. Wynikało z nich, że zwolennicy pozostania w Unii jednak zwyciężą kilkoma punktami procentowymi. Rano okazało się, że wyniki są inne i wtedy pojawiło się wielkie rozczarowanie. I chociaż - co podkreślam - nie jestem euroentuzjastką, a Unia Europejska, zwłaszcza po podpisaniu Traktatu Lizbońskiego, naprawdę pozostawia wiele do życzenia, w obecnej sytuacji geopolitycznej i gospodarczej to nie jest czas na wychodzenie z niej.
Jest strach związany z tym, co będzie dalej?
Nie żyję w strachu i dzięki temu potrafię czytać, analizować i wybrać dla swojego życia najlepszą ścieżkę. Rozumiem natomiast, że pewnie jestem w mniejszości, są przecież tutaj Polacy, którzy nie do końca rozumieją prawne skutki Brexitu, wiążące się z tym szanse, zagrożenia i niepewności. Ale prawda jest taka, że żadne przepisy nie zostały jeszcze wdrożone. Jeśli obserwujemy teraz jakieś negatywne zjawiska dotyczące Polaków na Wyspach, to jest to wyłącznie wynik emocji.
A jak Pani polscy znajomi odebrali informację, że Brytyjczycy postawili na Brexit?
Rozmawialiśmy między sobą o tym, co będzie dalej. Niektórzy z moich znajomych pracujący w dużych międzynarodowych firmach, w dniu ogłoszenia wyniku referendum dostali e-maile, w których ich zwierzchnicy uspokajali, że w ich zatrudnieniu nic się nie zmieni. Dotyczyło to nie tylko Polaków, ale także obywateli innych krajów UE. Mało tego, w porze lunchu zwierzchnicy prowadzili rozmowy ze swoimi pracownikami i zapewniali, że nic złego się nie stanie. Ale sam fakt, że takie rozmowy na linii pracodawca-pracownik trzeba było przeprowadzić, pokazuje tylko, jak duże jest napięcie w społeczeństwie.
W jednym z niedawnych sondaży 74 proc. Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii wskazało na negatywne postawy wobec imigrantów jako swoją główną obawę po referendum ws. Brexitu. 12 proc. mówi, że samemu doświadczyło nieprzyjemności. Co jakiś czas pojawiają się informacji o atakach na Polaków, media obiegła również wieść o rasistowskim napisie na Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie. Spotkały panią osobiście jakieś nieprzyjemności?
Ja osobiście z niczym nieprzyjemnym się nie spotkałam. Pod POSK widzę za to wiele kwiatów, które są odpowiedzią na ten bardzo niesympatyczny rasistowski napis. Ale jeśli te 74 proc. Polaków obawia się takich zachowań, to ja się nie dziwię. Jesteśmy częścią tego społeczeństwa, ale nasze naturalne środowisko jest w Polsce i być może dlatego jesteśmy na takie zachowania i gesty wyczuleni. Natomiast nie popieram podgrzewania wszechobecnego strachu.
Czy czuć zmianę nastrojów wobec innych obywateli UE, szczególnie Polaków?
Te nastroje niestety mają swoje odbicie w policyjnych statystykach, które, w ciągu tygodnia od podania wyniku referendum, wykazały pięciokrotny wzrost przestępstw motywowanych nienawiścią - w porównaniu ze średnią sprzed roku. Oczywiście wiele zależy też od tego, w jakim środowisku przyszło nam tutaj żyć, jaki jest poziom wykształcenia oraz czynnik frustracji w naszym otoczeniu. Łatwiej o ksenofobiczne incydenty na ulicy, przy taśmie produkcyjnej, w zatłoczonym metrze czy w kolejce do lekarza. Wynik referendum zdaje się uwolnił tłumione do tej pory emocje. I wielka szkoda, że zawirowania na szczycie partii rządzącej osłabiły moc zdecydowanego potępienia takich zachowań. Od tych ataków jednak gorsza jest niepewność związana z wyjściem Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Absolutnie nikt nie wie jak będzie wyglądała rzeczywistość post-brexitowa. Perspektywa braku pewności związana z przyszłością i życie w tej niepewności przez najbliższe miesiące a nawet lata, będzie mieć olbrzymie konsekwencje i wpływ na nasze codzienne, życiowe decyzje takie jak decyzja o kredycie, kupno domu, założenie rodziny, powiększenie rodziny, rozwój biznesu, inwestycja w ten biznes, wybór już nie miasta, ale kraju z uczelnią, na której studiować będzie młode pokolenie, a potem rozwijać karierę naukową.
Minister rodziny i pracy Elżbieta Rafalska stwierdziła niedawno, że w wyniku Brexitu do Polski może wrócić od 100 do 150 tys. rodaków. Rząd myśli o specjalnym programie mającym zachęcić Polaków do powrotu nad Wisłę. Pomóc ma też program 500 plus. Myśli pani, że minister ma rację?
Rozumiem i doceniam fakt, że polski rząd dostrzega wyzwania związane z demografią i sto tysięcy młodych Polaków mogących potencjalnie powrócić do kraju to dla rządu atrakcyjna liczba. Chodzi o to, aby wizja powrotu była równie atrakcyjna dla Polaków. Dlatego jestem sceptyczna, jeśli chodzi o tworzenie kolejnego programu powrotowego, tym bardziej w momencie, gdy wciąż mamy tak wiele niewiadomych związanych z nową rzeczywistością w Wielkiej Brytanii. To nie jest tak, że my tutaj oczekujemy jakiegoś programu powrotowego. To, z czym się borykamy, to napięta atmosfera i perspektywa dwuletniej niepewności. Oczywiście mamy potrzeby względem polskiego rządu. Dla mnie najważniejsza z nich to zdecydowane reakcje – i to na najwyższych szczeblach rządowych - na przejawy agresji, niechęci i ksenofobii, które dotykają Polaków. Jeśli chodzi o powroty, niestety, moje zdanie jest takie, że z Wielkiej Brytanii polskim rodzinom jest znacznie bliżej do Irlandii niż do Polski. Nasi wysoko wykwalifikowani specjaliści, w tym inżynierowie, spoglądają w kierunku Kanady, a pracownicy branży finansowej skierują się tam, gdzie przeniosą się ich banki i korporacje - o ile się przeniosą. Inna sprawa, że po tych dwóch latach niepewności, które zafundowali nam zwolennicy wyjścia z Unii Europejskiej, może się okazać, że nic się nie zmienia albo zmienia się niewiele. I wtedy te polskie programy rządowe raczej nie przyniosą efektu. Rządzący w Polsce mogliby więc swoją energię, czas i budżet skierować na coś dużo bardziej efektywnego.
Ale w obliczu tej niepewności Polacy będą musieli jednak podejmować te ważne życiowe decyzje. Bardzo konkretne.
Zgadza się. Posyłanie dzieci obywateli Unii Europejskiej do szkół jest w tej chwili uregulowane, a nie wiemy, jak to będzie wyglądać za dwa lata. A rodzic ma prawo wiedzieć, czy jego dziecko, które będzie podlegało za dwa lata obowiązkowi szkolnemu, będzie do tej szkoły przyjęte.
A co z osobami, które mają na Wyspach małe i średnie biznesy? Jest nie tylko coraz więcej polskich sklepów, ale także hurtowni, są firmy transportowe, przewozy skierowane do polskiego klienta, polskie restauracje czy firmy budowlane. To są często naprawdę bardzo dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, zatrudniające Polaków i innych obywateli Unii Europejskiej. Proszę zobaczyć, ilu osób dotyka teraz to zawieszenie i niepewność. Zadają sobie teraz pytanie: czy inwestować dalej w rozwój firmy? I to jest prezent od ludzi, którzy zgodnie z własnym widzimisię zabawili się w wyjście z Unii Europejskiej.
A pani już zdecydowała? Pakuje pani walizki i wraca do Polski? A może zamieszka pani w innym unijnym kraju?
Jestem tu już 9 lat i nigdzie się nie wybieram. To na pewno nie jest czas, żeby podejmować decyzje, które wkrótce mogą okazać się pochopne. Zdrowy rozsądek podpowiada, by wyrobić sobie rezydenturę. To nie jest skomplikowany i drogi dokument. Jeśli rodacy czują niepokój, to posiadanie takiego dokumentu może ich uspokoić i dać poczucie bezpieczeństwa. Polacy powinni robić wszystko, żeby na brytyjskim gruncie poczuć się jak najpewniej, czyli np. wciąż inwestować w siebie, rozwijać swoje kompetencje jako pracownika. Bo nawet jeśli jeden pracodawca podda się fali antyimigranckiego nastawienia, to tacy pracownicy ze swoim doświadczeniem i kwalifikacjami łatwo znajdą zatrudnienie w innej firmie.
*Małgorzata Skibińska - zaangażowana społecznie w życie Polonii dziennikarka i fotograf, mgr stosunków międzynarodowych, przez wiele lat instruktorka Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej. Od 9 lat mieszka w Londynie. Przewodnicząca Polish Professionals in London. Współorganizatorka Kongresów Polek w Wielkiej Brytanii.