Nic się nie zmieni – to zdanie słyszę najczęściej, kiedy rozmawiam z rodakami, którzy zakotwiczyli na Wyspach. Ta sama pewność przebija z internetowych czatów. Nienawiść do naszych? Ogólnobrytyjski hejt? Zdarzają się incydenty, ale jeśli ktoś mówi, że to zjawisko, to raczej medialne. Ale gdyby? Gdyby jednak tak się zdarzyło, że będą musieli wracać? Tym, co uderza mnie jak kamień rzucony prosto w twarz, jest to, że odpowiedź brzmi: wtedy pojedziemy szukać szczęścia dalej. Niemcy, Chiny, może Australia czy Nowa Zelandia. Polska? Nie. Na pewno nie. Nigdy. Za nic.
Joanna Karas przyjechała do Anglii 16 lat temu, kiedy pierwsi odważni zaczęli tam wyjeżdżać do pracy. Joanna jest analitykiem medycznym, chciała podnieść swoje kwalifikacje, poduczyć się języka i po roku wrócić. Ale wyszło inaczej, bo poznała swojego przyszłego męża, który namówił ją, aby spróbowali dorabiać się w Londynie. Tyrali na czarno za półdarmo, nie narzekali, zaciskali zęby i pięści, bo nawet gdyby chcieli się poskarżyć, to nie było komu.
Lucas Burchard (wcześniej po prostu Łukasz) opowiada, że jego brytyjska przygoda zaczęła się w 2000 r. od Erasmusa na University of Greenwich. Spodobało mu się. Wrócił do kraju, obronił się, chciał zarabiać, usamodzielnić, więc znów wyjechał.
– Na początku było bardzo trudno. Nie mogłem znaleźć żadnej pracy, z polskim paszportem niewiele można było wskórać. Zaczepiłem się w zapyziałym pubie w Fulham, udając Niemca – wspomina. Mało brakowało, aby ją stracił, bo kiedyś do pubu przyszli prawdziwi Niemcy. „A to traf – mówi do nich szef – mamy barmana Niemca!”. Na poczekaniu wymyślił historyjkę o tym, jak to matka jest Polką, ojciec Niemcem, rozwiedli się, jak był mały, i mama zabrała go do Polski – stąd tak kiepski niemiecki.
Opowiada: – Mieszkałem w Brixton, w domu należącym do jakiegoś Irlandczyka, który powstawiał do maleńkich pokoików po trzy łóżka piętrowe i nawciskał sześciu chłopa na pokój. Płaciłem za tę frajdę 40 funtów tygodniowo (15 lat temu!). Za każdym razem, jak przejeżdżał pociąg, szyby się trzęsły. W listopadzie wysiadł bojler, nie było ciepłej wody, trzeba było się myć kubkiem gorącej wody z czajnika. Po opłaceniu czynszu, biletu na dojazdy do pracy i długu, jaki miałem w Polsce, na życie zostawały mi 3 funty na tydzień. Więc żyłem o taniej fasolce i suchym chlebie, wyjadając z talerzy jedzenie, którego goście w pubie nie zjedli. Czasami błąkałem się po ulicach, szukając monet – na jedzenie.
Nie było łatwo, ale nie trwało to zbyt długo. Po wejściu Polski do UE ich świat się odmienił. Wszystko się zmieniło na lepsze. – I ruszyła druga fala emigracji. Całkiem inna niż ta, na której oni przypłynęli. – Już nie wystraszeni i godzący się na każde warunki – wspomina Joanna. Ale odważni, ambitni, dobrze wykształceni. I gotowi do naprawdę ciężkiej pracy. Nawet jeśli zaczynali od pubu i zmywaka, nie mieli ochoty tkwić przy nim na zawsze.
Lucas Burchard: – Jednego dnia wysłałem 76 listów z CV (to było w czasach, kiedy CV jeszcze nie wysyłało się e-mailem). Większość została bez odpowiedzi, kilkanaście odpowiedzi negatywnych i tylko jedno zaproszenie na rozmowę. Miałem 12 rywali, byłem pewien, że jestem bez szans. O dziwo, wybrano właśnie mnie. I to był początek mojej kariery w księgowości.
Piął się po szczeblach kariery, na dwóch etatach: zwykła praca za dnia, dodatkowa po nocach w sklepie. – I tak pomału, powoli wyciągnąłem się z bagna za własne uszy – kwituje.
Skończył ACCA (profesjonalna edukacja w dziedzinie księgowości – wszystkie jego magistry były tam funta kłaków warte), kupił mieszkanie (do tej pory spłaca – już będzie 10 lat). A teraz jest senior management accountant (kierownik działu księgowości zarządczej).
– W 2013 r. zrobiłem sobie przerwę w karierze, zjeździłem świat wzdłuż i wszerz – 31 krajów za jednym zamachem. Teraz znów pracuję w londyńskim City – wzdycha, bo wolałby podróżować i przeżywać przygody.
Lucas, tak jak inni Polacy, którzy siedzą na Wyspach dłużej, nie obawia się skutków Brexitu (o ile faktycznie do niego dojdzie, gdyż nie wszyscy w to wierzą). Jak mówi, większość ułożyła sobie jakoś życie, lepiej czy gorzej. Niektórzy ustawili się całkiem nieźle, mają biznesy, rodziny – i zbyt dużo do stracenia, by wrócić do Polski albo zacząć od nowa gdzie indziej.
Tym, co Lukasowi rzuca się w oczy, jest to, że nasi rodacy, którzy pozakładali tutaj rodziny i dorobili się dzieci, wychowują je na małych Anglików. Nawet mówią do nich po angielsku (z twardym polskim akcentem). – Brexit czy nie, te kilkaset tysięcy ludzi i ich potomkowie dla Polski już przepadli – ocenia. I dodaje, że efekt Brexitu będzie taki, iż większość Kowalskich i Nowaków postara się o brytyjski paszport i nigdzie się stąd nie ruszy. On też nie zamierza, dosiedzi tu do brytyjskiej emerytury. I wyjedzie gdzieś do ciepłych i tanich krajów – Tajlandia, Kambodża, Kostaryka – i będzie tam żył komfortowo.
A jeśli Anglicy nie dadzą im żyć? Wypędzą, a jeśli nawet nie, to będą obrażać i lżyć, wyzywać od robactwa i jeszcze gorzej? Wydaje się, że referendum niczym jakaś uwolniona nagle sprężyna spowodowało wybuch nacjonalistycznych, antypolskich głównie nastrojów.
Większość moich rozmówców z politowaniem przyjmuje te obawy. Michał nr 1 komentuje na FB: „Cześć Mira :) Na dzień dzisiejszy nic się nie zmienia. Spokojnie czekam na rozwój wydarzeń. Ale spodziewamy się spadku funta i wzrostu cen w sklepach”.
Michał nr 2: – Angielska ulica albo płacze lewackimi łzami i nie rozumie, jak można było zagłosować za wyjściem, albo skacze z radości i ustanawia nowy dzień niepodległości na 23 czerwca... Tak, słyszałem w mediach, że niby nastroje antypolskie skoczyły, że Anglicy zaczęli pokazywać swoją niechęć do nas itd. i... nic takiego nie zauważyłem. Zresztą czytając krzykliwe nagłówki polskich mediów w UK, mam wrażenie, że żyję w jakiejś innej Anglii niż oni. Ludzie są nakręcani przez serwisy dla Polaków, które w imię budowania pozycji na rynku przyciągają czytelników tytułami w stylu „Masz ten dokument albo opuszczasz Wyspy”, „Polacy, szykujcie się na zmiany”. No, błagam...
Mam jednak wrażenie, że Michał nr 2 przesadza z bagatelizowaniem, tak jak niektórzy przesadzają z demonizowaniem.
Adrianna Duchnowska, 22-latka, która na Wyspy trafiła zaraz po maturze (chciała popracować, podszkolić angielski i wracać, ale się zakochała w spadkobiercy Imperium), a teraz obsługuje klientów na pełen etat w piekarni usytuowanej w jednym ze Sainsbury’s (sieć supermarketów, największy rywal Tesco), czuje, jak gęstnieje atmosfera. I to nie chodzi tylko o stosunek do Polaków, ale do wszystkiego. Po prostu – Brytyjczycy strasznie się między sobą żrą. Ada wspomina, że w jej 22-osobowej załodze (jest tam jedyną cudzoziemką, co nikomu nie przeszkadza, traktują ją jak swoją) dyskusje na temat Brexitu zaczęły się jakiś miesiąc przed referendum. Ale były spokojne, prowadzone na luzie, choć mieli różne zdania. Dopiero kiedy ogłoszono wyniki, coś w ludziach pękło. – Podejrzewam, że nie do końca ktokolwiek wierzył w powodzenie kampanii #voteleave. To raz. Dwa, że nie zdawali sobie sprawy, co to oznacza – uważa Adrianna. Opowiada, że z niepokojem obserwuje, jak internet zalewa się nienawiścią wszystkich do wszystkich, jak niedawni przyjaciele zrywają ze sobą stosunki, bo mają inne zdanie, kumple wyrzucają się ze znajomych na fejsie. Także dyskusje w pracy uległy zaostrzeniu. – Koledzy pytają mnie, „co teraz”. I „jak ja się z tym wszystkim czuję” – opowiada. I przyznaje, że przestało być tak miło, a zrobiło się nieco nerwowo. Miała ostrą wymianę zdań z jednym kolegą, gorącym zwolennikiem Brexitu, który nie ukrywa, że ucieszy go pozbycie się „pasożytów”. Powiedziała mu, że ma nadzieję, iż podobne rzeczy słyszą teraz Brytyjczycy w Hiszpanii, Grecji czy innym unijnym kraju – a przebywa tam milion Wyspiarzy. I dodała złośliwie, że zresztą nieważne, i tak nie zrozumieją, co się do nich mówi, bo władają tylko jednym językiem, a i to w większości niepoprawnie. W odróżnieniu do Polaków przyjeżdżających do nich. W dodatku – nawet proporcjonalnie rzecz biorąc – to naszych siedzących na socjalu, wysysających benefity – jest dużo mniej niż brytyjskiej biedoty. A to właśnie te doły społeczne najbardziej narzekają na emigrantów. Na ludzi takich jak ona – ciężko pracujących, płacących podatki, składki na zdrowie i emerytury.
Szok. To także jedno z częściej używanych słów, kiedy ludzie mówią o tym, co się stało i co w związku z tym czują.
Joanna Matusik (26 czerwca minęła piąta rocznica jej pobytu w Doncaster, gdzie pracuje w fabryce Ba Components na stanowisku inspektora jakości, 40 lat, z zawodu montażystka filmowa, dwóch synów – 18 i 17 lat, córka – 8 lat, brytyjski partner) tak opowiada: – Mój zwykły dzień pracy zaczyna się od 4.30, wtedy się budzę. Mój Anglik budzi się jeszcze wcześniej. Pierwsze, co robi, to sprawdza newsy. Jest 4.45, ja ciągle leżę w łóżku, kiedy on przychodzi do sypialni i mówi: „Wygląda na to, że wychodzimy z Unii”. Mój zaspany umysł ciągle jeszcze tego nie ogarnia. Idę do łazienki. Zbiera mi się na płacz. A on znowu i mówi: „Hej, polski, no i co teraz? Ale ja cię dalej będę kochał”. Taki żart. Ja wiem. Ale w tym momencie jakoś wszystko do mnie dociera z siłą, której się nie spodziewałam i po chwili leżę na łóżku zalana łzami. Myśli kłębią się w mojej głowie, coraz bardziej ponure. Najbardziej jednak boję się tego, że nic nie wiem! Nikt nic nie wie. Co z moimi dziećmi? Jak nas tu będą teraz traktować? Czy nikt nam nie wyrządzi krzywdy? Czy będziemy musieli wyjechać, ale dokąd? Byle nie do Polski. Żeby znów zdychać z głodu?
W pracy ludzie tak samo przerażeni, przybici. Wszyscy obcokrajowcy mają to samo w głowie: co teraz?
Wracamy do domu po pracy. Mój partner znów stara się mnie pocieszyć. Jest już mały dystans między nami. Nie chcę go słuchać, bo co on wie?! On się nie musi martwić, jest u siebie. W moim mieście za wyjściem z Unii głosowało 69 proc. U nas jest najwięcej Polaków, no poza Londynem. Nigdy nie czułam się tu mniej miło widziana niż dziś. A wczoraj jeszcze uważałam, że jestem u siebie. Warczę na swojego Angola, już prawie się nie odzywamy do siebie. Mam dwa lata na załatwienie formalności i obywatelstwa.
Joanna i jej Angol się już pogodzili. Jednak przytaczam ten opis tak obszernie, gdyż jest niezłą metaforą tego, co się teraz dzieje. – Paul jest bardzo dobrym człowiekiem. Sporo nas na początku kosztowało to bycie razem. Dużo stresu, różnic. Różnica wieku, jest starszy o 18 lat. Różnica kulturowa – inny język, inne środowisko, w którym się wychowywaliśmy. Wiele trzeba znieść, zaakceptować i się nauczyć, będąc w takim mieszanym związku – przyznaje Joanna.
W ogóle moi rozmówcy dobrze odczytują powody zarówno swojej frustracji, jak i Wyspiarzy. Robert Alexander Gajdziński, były korespondent „Newsweeka”, który w Wielkiej Brytanii (w Londynie, ale też w małych, urokliwych miasteczkach i wsiach) z przerwami pomieszkuje od 1981 roku i zna inną Anglię i Anglików, jeszcze sprzed ery Thatcher, w głębi serca im współczuje. Bo ten naród konserwatystów na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci szarpany jest wręcz rewolucjami. Ten Brexit to tylko kolejna. Gajdziński proponuje: wyobraźmy sobie tradycyjnego, rdzennego Anglika, powiedzmy z jakiegoś małego miasteczka w Buckinghamshire czy Yorkshire. Powiedzmy 50-letniego Johna Smitha, który od lat, codziennie przychodzi do swojego pubu. Kiedyś w pubie zawsze był Paul, z którym mógł pogadać. I który rozumiał jego skróty myślowe, specyficzny humor i wystarczyło słowo, dwa może, i już wiedzieli, jak im minął kolejny dzień.
A tu nagle zamiast Paula za barem staje Ryszard albo, jeszcze gorzej, Natalka. Ludzie, których John nie rozumie i którzy nie rozumieją niuansów, nie tyle już językowych, ile lokalnych. Bo inaczej rozmawia się w pubie w Yorkshire, a inaczej w pubie w Hampshire. Rysiek ani Natalka nie znają też mieszkających tu ludzi, nie mają pojęcia o ich przodkach. A Paul wszystko o każdym wiedział.
– I powiem wam, że ja Johna rozumiem, bo znam inną Anglię, tę sprzed rewolucji cyfrowej, z lat 1981–1990. Jak pierwszy raz tutaj przyjechałem, powiedziano mi od razu: „Pamiętaj, Londyn nie jest Anglią”. To właśnie tacy jak John głosowali za Brexitem, 50–60-latkowie z małych miasteczek i wsi – komentuje Gajdziński. I podnosi jeszcze jeden problem, delikatną kwestię, o której nie lubi się pamiętać ani mówić. Niektórzy twierdzą, że Brexit jest przez Polaków, bo to my jako pierwsi zostaliśmy „wpuszczeni” do tych małych miasteczek i wsi. Hindusi i Murzyni nigdy się tam nie zadomowili. No może Hindus miał swój corner shop, ale Murzyni w takim np. tradycyjnie angielskim Amersham pod Londynem (z dużymi naciekami Londynu, jak boleją lokalni) nadal myją samochody i podłogę w salonach Audi czy BMW. A białasy sprzedają i siedzą za biurkiem. No a Polacy nie poszli myć podłogi, ale za biurka, bo są biali. Bo ta multikulti, tolerancyjna Wielka Brytania pod skórą jest wciąż rasistowska. I tęskni za starym kolonialnym porządkiem. – I nie jest to moje zdanie, a podchmielonego i bardzo niepoprawnego politycznie dziedzicznego lorda z Izby Lordów, który reprezentuje, jestem przekonany, milczący głos większości – opowiada Robert Gajdziński.
Podpuszczana przez tabloidy prowincjonalna Anglia się wściekła. Wroga podano jej na tacy. To Polacy, którzy zamiast myć te podłogi, sięgają po więcej.
I jest zmiana nastawienia. Gajdziński: – Jak chodzę z dziećmi po supermarketach w Fareham (małe miasteczko nad morzem), to specjalnie głośno mówię po polsku. Kiedyś były uśmiechy i pytania podszyte ciekawością. Dzisiaj to wrogie spojrzenia i komentarze pod nosem w stylu „je...e przybłędy”. Mojej znajomej młody Angol splunął pod nogi z komentarzem „polska dziwka”. Obcy, nieznajomy... Ale widać, już nauczyli się rozróżniać polski od innych obcych języków...
I dobrze, bo nasi na pewno tam zostaną. Nie mają zamiaru wracać, bo do czego.
Łukasz Łozowski przyjechał do Anglii w połowie stycznia 2006 r. z jedną walizką, ale za to bez matury. Jego tata zmarł rok wcześniej, zachorowała mama, a potem zjawili się „czyściciele” i wydarli im mieszkanie kwaterunkowe, w którym mieszkali od zawsze. – A w styczniu straciłem jeszcze tę swoją „cudowną pracę” za 250 zł tygodniowo – opowiada Łukasz. Miał przyjaciela w Leeds, w West Yorkshire. I za trzy miesiące zarabiał dalej 250 tygodniowo, tyle że funtów. To stały motyw: niemożność utrzymania się w kraju na minimalnym choćby poziomie. Jego koleżanka pracuje w Anglii w firmie, która ma też zakład w naszym kraju. Tam płaci ludziom 2 tys. zł miesięcznie. Tutaj, w przeliczeniu, 8 tys. Więc tam się zwalniają i przyjeżdżają tutaj. – To prawda, że życie w Wielkiej Brytanii jest droższe, ale nie trzeba matematyka, żeby obliczyć, co się bardziej opłaca. Do biedy dochodzi poczucie krzywdy. Przegrali z „czyścicielami” w sądzie, teraz mama mieszka w altance na działce i z niewielkiej emerytury ma spłacić 120 tys. zł. Za „bezumowne zajmowanie lokalu”. Łukasz chciałby to spłacić, zabrać mamę do siebie. Przez te ostatnie 10 lat przeszedł długą drogę. Od chłopaka myjącego okna, poprzez kucharza, menedżera w restauracji, na facecie pracującym w znanej firmie komputerowej. – Od początku, jak tylko przyjechałem, starałem się o pracę w IT, ale nikt takiego niedouka nie chciał przyjąć – wspomina Łukasz. Zrobił jeden certyfikat, drugi, wziął kredyt, żeby opłacić naukę informatyki w City College w Leeds. Potem kolejny – projektowanie gier komputerowych. Syn właściciela domu, w którym wynajmował mieszkanie (mógł trzymać koty, to wyjątek, Anglicy nie lubią lokatorów ze zwierzętami), podpowiedział mu, żeby aplikował, bo jest fajna robota do wzięcia. Firma Emis, producent oprogramowania dla NHS, oddzwonili następnego dnia. – Jestem software support consultant. Ciężka praca, ale bardzo fajna. Pracuję z Anglikami, którzy są bardzo mili dla mnie. Doceniają moje umiejętności i wiedzę, tolerują mój charakter, specyficzny charakter. Mam przed sobą jeszcze trzy miesiące okresu próbnego. Miejmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Mam zamiar wystąpić o obywatelstwo – zapowiada Łukasz.
Powrót do Polski nie wchodzi w grę. Nie tylko dlatego, że nie ma zamiaru roznosić ulotek za 4 zł na godzinę w Garwolinie, jak mu proponowano. Nie będzie mieszkał w kraju, w którym w świetle prawa wyrzuca się starą, chorą na raka kobietę na bruk i każe spłacać dług, którego nie było. – Postanowiłem się rozwieść z Polską, tak jak Wielka Brytania z Unią. W każdym razie rozstajemy się do czasu, kiedy ta nie poukłada sobie swoich spraw osobistych – zarzeka się Łukasz. I dodaje, że jego stosunek do Polski jest trochę taki, jak do przyjaciela, który zaczyna brać ciężkie narkotyki i chlać. Dalej czujemy do niego sentyment, ale nie chcemy już spędzać z nim czasu. Jak sobie zrobi detoks, jak naprawi krzywdy, które wyrządził innym, będzie czas się nad tym zastanowić.
– Ja chcę normalnie żyć. Pewnie zostanę tutaj, tak jak większość Polaków. A jeśli będę musiał opuścić Wyspy (co uważam za niemożliwe), nie ma problemu. Mogę jechać gdzie indziej. Z takim doświadczeniem i studiami pewnie mnie wpuszczą do Australii, Nowej Zelandii czy Kanady. USA nie lubię, mieszkałem tam sześć miesięcy, jak byłem w szkole średniej. Strasznie zacofany kraj i ludzie. Dlatego mieszkam w Anglii. Uwielbiam ich naukę. Ale najważniejsze, że świat nie kończy się na Wyspach. Ani nawet na Unii Europejskiej.