Wszystkie młode rodziny z dziećmi proszę: wróćcie do nas. To będzie dobre dla Polski, a niekoniecznie złe dla Wielkiej Brytanii – apelował Mateusz Morawiecki w telewizji Sky News podczas niedawnej wizyty w Wielkiej Brytanii. W podobne tony uderzył podczas wykładu dla studentów Uniwersytetu Cambridge. Mówił o konieczności powstrzymania kolejnych fal migracyjnych oraz o bezrobociu na „historycznie niskim poziomie”.
Po serii brytyjskich prelekcji wicepremiera media w Polsce zabrały się do lektury Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, lepiej znanej jako plan Morawieckiego. Dziennikarze znaleźli pięć powodów, dla których prawie milionowa populacja naszych rodaków na Wyspach powinna sukcesywnie topnieć. Po pierwsze – z powodu prognozowanych wyższych pensji; po drugie – z uwagi na spodziewany przyrost tanich mieszkań na wynajem; po trzecie – bo rząd będzie pomagał rodzinom świadczeniami; po czwarte – bo zapewni długofalową opiekę senioralną, przez co młodzi nie będą musieli niańczyć starszych, czyli uciekać z rynku pracy; i po piąte – da gwarancję rodzinom wielodzietnym, że nie dotknie ich ubóstwo.
To wszystko pięknie wygląda na papierze, ale politolodzy kręcą nosem; mówią, że plan jest szlachetny i potrzebny, jednak dość ogólny, więc dlatego trudno się do niego odnieść. A co dopiero wymagać od emigrantów, aby rzucili wszystko i zaryzykowali powrót w ciemno, skoro w Polsce dopiero ma być lepiej, a w Anglii lepiej jest od dawna. – Nie bardzo wyobrażam sobie powrót miliona Polaków z emigracji – przyznaje Mateusz Zaremba, socjolog i politolog z Uniwersytetu SWPS. – Gdyby nawet do tego doszło, państwo poniosłoby gigantyczne koszty tej przeprowadzki. Tym rodzinom należałoby się choćby świadczenie 500 plus. Nie, ja w te powroty nie wierzę.
Kto w tym sporze ma rację: wicepremier, romantyk snujący plany o godnym życiu rodzin w kraju, czy pragmatyczni komentatorzy lustrujący zapewnienia polityków za pomocą szkiełka i oka? Postanowiłem o to zapytać Polaków na Wyspach.
Nie chcą emigrować po raz drugi
Katarzyna Szydło wyjechała do Anglii w kwietniu 2008 r. W Polsce miała pracę, ale traf chciał, że poznała przez internet mężczyznę swojego życia. Przyszły mąż od miesięcy pracował w Amersham przy wykładaniu towaru w sklepie. Jak wiadomo, związki na odległość nie rokują najlepiej, więc Katarzyna spakowała walizki i obrała kurs na Wyspy. Tam się pobrali. Też mieli plan – nie tak ambitny, jak wicepremier Morawiecki, ale konkretny: po dwóch latach odkładania widzieli się z powrotem w kraju. Życie napisało jednak inny scenariusz. Cztery miesiące po ślubie przyszedł na świat ich pierwszy syn. Po półtora roku – następny. Małżeństwo powzięło decyzję o przeprowadzce, ale nie z Anglii do Polski, tylko z Amersham do Aylesbury. Skusiła ich możliwość wynajmu domu w cenie dawnego mieszkania. – Cały czas chcieliśmy wrócić do Polski, ale ciągle nie mieliśmy na to wystarczającej kwoty – przyznaje Katarzyna. Kiedy dzieci podrosły, założyła firmę sprzątającą. Mąż już nie haruje w sklepie na nocnej zmianie – ma własną działalność gospodarczą w branży budowlanej. Do powrotu do ojczyzny się nie palą, bo na Wyspach żyje im się wygodnie i nie chcą emigrować po raz drugi. Wszystko, co mają, zawdzięczają sobie, a to, co tam zdobyli, w Polsce było poza ich zasięgiem. – Anglia to dla nas szkoła życia. Tutaj zaczęło się nasze dorosłe życie. Dom, praca, dzieci, odpowiedzialność. Innej dorosłości nie znamy.
Podobny scenariusz przerabiała Monika – też zdecydowała się na emigrację ze względów uczuciowych. Do męża, który już od roku tam pracował. Ma krótszy staż za granicą od Katarzyny, bo mieszka poza Polską piąty rok. – Początki były trudne, bo angielski, którego uczyłam się w szkole, nijak miał się do tutejszej gwary. Mieszkamy w małej aglomeracji, gdzie mówi się trochę inaczej, tak jak u nas gadają Górale, Kurpie czy Kaszubi. Newark on Trent to zabita dechami wiocha i bardzo ją za to cenię – opowiada Monika. Nie planują z mężem dzieci, więc tym bardziej apel wicepremiera ich nie wzrusza. – Słyszałam i trochę się uśmiałam – mówi. W jej nomenklaturze „dobra zmiana” jest „dobrym żartem”. A serio, w Polsce miała kłopot ze znalezieniem pracy bez specjalistycznego wykształcenia. Jej brytyjski szef nie stawiał wygórowanych wymagań – najpierw ją zatrudnił, a później wysłał na kursy, by mogła zdobyć wiedzę potrzebną na swoim stanowisku. Ma się zwolnić, spakować, wrócić i stanąć w długiej kolejce do pośredniaka? Wolne żarty!
– Gdyby nie pański e-mail, apel wicepremiera nawet by do mnie nie dotarł, bo sporadycznie mam kontakt z polskimi mediami – słyszę na powitanie od Magdy. Od polityki trzyma się z dala, a w internecie czyta reportaże. Ma męża, czwórkę dzieci i 15-letni bagaż doświadczeń, jeśli chodzi o życie w Anglii. Polska im obrzydła z powodu niewypłacalnych pracodawców, choć oboje byli zatrudnieni na etacie – ona w sektorze państwowym, on w prywatnym. Mieli wtedy tylko jedno dziecko, a i tak ledwo starczało na utrzymanie. – Mąż teoretycznie zarabiał nie najgorzej, ale jego szefowa, której musiał wystawiać faktury, była notorycznie niewypłacalna. Za tym szły długi w urzędzie skarbowym, bo mąż nie dostawał pieniędzy na czas. Poza tym spora część jego zarobków to była premia uznaniowa, więc najczęściej jej nie dostawał – wspomina z goryczą Magda. W Anglii mieszka z rodziną pod Londynem, „w miasteczku wielkości Pruszkowa”. Jest konsultantem edukacyjno-socjalnym świadczącym usługi doradcze dla różnych organizacji, które pomagają ludziom z problemami finansowymi czy rodzinom w wychowaniu niepełnosprawnych dzieci. – Mam nieodparte wrażenie, że ci nieliczni powracający nie opędzą się od łatki „tych z Anglii” albo „zmywaków” i będą posądzani o wymądrzanie się i wprowadzanie niewygodnych zmian. Czy czuję się potrzebna Polsce? Nie. Czuję się jak niechciane dziecko, za którym nikt nie tęskni. A czy czuję się bardziej potrzebna Polsce czy Anglii? Czuję się potrzebna moim dzieciom – twierdzi Magda. Do Polski wracać nie zamierza.
– To było dziewięć lat temu – zaczyna opowieść Katarzyna Nemś. – Akurat skończyłam studia, ale nie udało mi się znaleźć pracy w zawodzie nauczyciela. Anglia wydawała się idealnym miejscem do zarobienia pieniędzy. Wielu moich znajomych wyjeżdżało za chlebem. Miałam już tam brata, który zapewnił mi transport, miejsce do spania i pracę – wspomina mama trzyipółletniej dziś córki i żona rodowitego Anglika. Od sześciu lat pracuje w prywatnym domu starców, a co weekend uczy polskiego w Polskiej Sobotniej Szkole w Gravesend. Mimo że jest bardzo związana z polską społecznością tam, nie widzi siebie w kraju. – Standard życia, pomoc socjalna, dostępność luksusu, możliwość rozwoju i edukacji, jakie oferuje Anglia, są wysokie i trudno temu dorównać – wylicza Katarzyna. Dlaczego nie wróci? Ze względu na dobro córki, która urodziła się w Anglii, w Anglii dorasta i zaraz zacznie chodzić do angielskiej szkoły. Powrót do kraju oznaczałby emigrację; nie dla niej – dla jej córki.
Niestraszny brexit
Gdyby Polacy zaczęli masowo wracać z Anglii, rząd, w którym wicepremier Morawiecki uchodzi za „przyjaznego Balcerowicza”, mógłby odtrąbić sukces. Nawet gdyby wrócił tylko 1 proc. z prawie milionowej populacji, to i tak byłoby to cztery razy więcej, niż wynosiła całkowita liczba naszych żołnierzy podczas misji stabilizacyjnej w Iraku, których ściągnął do kraju premier Donald Tusk. Żaden inny polski rząd nie sprowadził wcześniej tak dużej grupy obywateli z emigracji jak ten. Ale żarty na bok. Bo plan Morawieckiego zakłada dobrowolny exodus Polaków z Wysp i przewiduje, że to proces, więc powroty muszą się rozłożyć w czasie. Szansą na gwałtowne przyśpieszenie migracyjnego pędu miał być ogłoszony w czerwcu ubiegłego roku brexit. W ciągu kilku dni po referendalnej zgodzie Anglików na wyjście z UE przybyło incydentów z Polakami w roli ofiar brytyjskiej nagonki. Wydawało się, że kwestią czasu będzie widok szalup cumujących u wybrzeży Dover, do których spanikowani Polacy zaczną utykać dobytek, po czym w popłochu wiosłować do ojczyzny. Nic z tych rzeczy. Rząd Beaty Szydło musi nadal liczyć na Morawieckiego, nie na brexit. – Gdy usłyszałam o wyniku referendum, zrobiło mi się przykro – mówi Katarzyna Nemś. – Nawet część moich znajomych Anglików głośno przyznawała, że głosowała za wyjściem z UE. Zdałam sobie sprawę, że podróże na kontynent, ceny w europejskich restauracjach czy zakupy w polskim sklepie mogą wkrótce nie być tak tanie i proste, jak do tej pory. Ale informacji o brexicie nie odczytywałam osobiście i nigdy nie myślałam o powrocie do kraju z tego właśnie powodu.
Monice również nie przyszłoby do głowy wracać do Polski tylko dlatego, że Wielka Brytania wyemigrowała z Europy. W jej miasteczku liczącym niecałe 30 tys. mieszkańców o brexicie niespecjalnie rozmawiano. Tylko plakat wiszący na obrzeżach miasta wspominał coś na temat zbliżającego się referendum. – Nikt mnie nie zaczepia i nie każe się wynosić. Niemiłe sytuacje z brexitem wywoływane są głównie przez Polaków. Jesteśmy strasznie zadziorni i lubimy szukać guza – konstatuje.
Zdecydowanie poważniejszy powód do opuszczenia Anglii miała Magda. Jeszcze kiedy mieszkała w Londynie, została napadnięta i skopana w autobusie przez dwie nastolatki. Wtedy postanowiła, że z całą rodziną wyniosą się ze stolicy w głąb kraju. Duże miasta są skupiskami agresji – i nieważne, czy to Londyn, czy Warszawa. Tak czy owak jedna nieprzyjemna sytuacja nie odwiodła Magdy od mieszkania w Anglii. Brexit też nie. – Nie miał na mnie żadnego wpływu. Ani prawnego, ani nawet emocjonalnego. Nie planowaliśmy wracać do Polski ani przed brexitem, ani po brexicie – ucina.
Moje rozmówczynie stwierdzają jednogłośnie, że nie doświadczyły na własnej skórze dyskryminacji na tle narodowym. Polską histerię wokół brexitu nazywają „pożywką dla mediów”. Twierdzą, że każdy, kto uczciwie pracuje czy ma firmę, płaci podatki, posyła dzieci do tutejszych szkół i żyje tak, jakby był u siebie, nie ma się czego w Anglii obawiać. I nie ma powodu wracać do Polski. Pytam, jak często odwiedzają nasz kraj. Odpowiedzi są dalekie od entuzjazmu. Jakby przyjazd na moment równał się odwiedzinom kogoś, z kim najbardziej komfortowo dyskutuje się przez szybę:
– Raz do roku, na wakacje, czasami dwa razy, jeśli wymagają tego niecierpiące zwłoki sprawy rodzinno-administracyjne – wyznaje Magda.
– Kiedyś przyjeżdżaliśmy po kilka razy w roku, trzy, nawet cztery. Obecnie staramy się przyjechać na święta – odpowiada Katarzyna Szydło.
– Mój mąż ma ambiwalentne podejście do wizyt w Polsce, ale generalnie jesteśmy trzy-cztery razy w roku. Bilety są bardzo tanie, można by latać częściej... – przerywa sama sobie Monika.
Łatwo mówić, trudno wrócić
Nie chce mi się wierzyć, że obie Katarzyny, Magda i Monika nie mają chwili zwątpienia w brytyjski raj. Że nie tęsknią za rodziną, znajomymi, smakiem schabowego czy bigosu, chłodnym Bałtykiem, zielenią Łazienek, hejnałem z wieży mariackiej. Ale sentymenty przegrywają z twardym stąpaniem po ziemi. Dzisiejsza troska – ze spokojem, co przyniesie jutro. Obawa o pracę – z pewnością, że nie trzeba dogorywać od pierwszego do pierwszego, bo i tak na wszystko wystarczy i jeszcze coś zostanie. Z tęsknoty za rodzinnym krajem, niestety, łatwo się wyleczyć. – Kiedy jestem obrażona na Anglię, zaczynam przeglądać oferty pracy w Polsce. To zawsze mnie skutecznie odstrasza i odpędza moje myśli o powrocie. Wydaje mi się, że płace wyglądają podobnie jak wtedy, kiedy dziewięć lat temu wyjeżdżałam – mówi Katarzyna Szydło.
Magda też nie twierdzi, że życie w Anglii to niekończące się pasmo szczęścia, lecz polskie realia nie wytrzymują porównania z brytyjskimi. – Mój mąż czasami przebąkuje o powrocie, jak już będziemy na emeryturze, ale ja na pewno nie wrócę, szczególnie na emeryturę. Życie angielskich emerytów to po prostu bajka w porównaniu z tym, czego doświadcza większość seniorów w Polsce – twierdzi Magda.
Monice nie jest po drodze z Anglii do Polski także przez wzgląd na polityków. A skoro tak, to przed końcem kadencji obecnej władzy na pewno nie zasili grona reemigrantów. – Błysnął mi ostatnio pomysł powrotu, ale jestem przerażona sceną polityczną. Tym, co dzieje się w naszym rządzie, politykami i Kaczyńskim.
Właśnie – politycy. Oni lubią obiecywać. Nikt ci, obywatelu, tyle nie da, ile polityk naobiecuje. Pewnie dlatego plany, strategie czy programy przestają robić na nas jakiekolwiek wrażenie. Zwłaszcza na tych mieszkających w Wielkiej Brytanii, bo o ile u nas mamy do czynienia przeważnie z teorią bez pokrycia w praktyce, tam – tę praktykę daje się odczuć. Dobrą praktykę. Dlatego deklaracje rodzimych polityków trącą tanim przypochlebianiem się wyborcom. A namawianie na powrót do Polski brzmi w tym kontekście tak niedorzecznie, jak nagabywanie siedzącego przy suto zastawionym stole o przyłączenie się do głodówki w ramach patriotycznego obowiązku. – Chciałabym powiedzieć panu Morawieckiemu, że emigracja to coś więcej niż wyjazd za granicę do pracy. Nam nie chodzi o dodatek do mieszkania i pensję wyższą o grosze. Emigracja to życie, które tutaj budowaliśmy. To zmaganie się z samotnością, którą staraliśmy się oswajać. To sukcesy, na które pracowaliśmy, nie mając pewności, czy damy radę. To w końcu spokój i życie we własnym małym mieszkaniu, z dziećmi, które czują się tutaj jak w domu. To my sami, zapuszczający tu korzenie, spełniający marzenia i tylko czasami tęskniący do Polski. Chciałabym powiedzieć panu Morawieckiemu, że to nie takie proste zostawić to wszystko i po latach zacząć znowu od nowa – złości się Katarzyna Nemś.
Emigranci mają plan
Pomysły wicepremiera nie przekonują moich rozmówczyń. Katarzyna Szydło tłumaczy mi dlaczego. – Pochodzę z małej miejscowości w Polsce. Po powrocie mielibyśmy gdzie mieszkać, tylko że do samej szkoły jest pół godziny spacerem. Tutaj mamy dziesięć minut. Praca w małej miejscowości jest nie do zdobycia, więc musiałabym do niej dojeżdżać, codziennie przez godzinę. Plus droga powrotna – tłumaczy. W Anglii stać ją na pracę tylko 20 godzin w tygodniu. Ma czas zaprowadzić dzieci do szkoły, pojechać do pracy, wrócić, zrobić obiad, odebrać dzieci. I nie jest skonana pod koniec dnia. Swoje trzy grosze dorzuca Magda. – W Warszawie buduje się na potęgę. W okolicy domu moich rodziców powstało w ciągu ostatnich trzech lat kilkadziesiąt dużych bloków i ani jednej nowej szkoły czy przedszkola. W Londynie, w pobliżu mojego mieszkania, było osiem szkół podstawowych.
Dyskusje o wyższości życia w Anglii nad życiem w Polsce są jałowe, ale nie dlatego, że podchodzą pod mniemanologię stosowaną, jak to kiedyś skonstatował znany satyryk Jan Tadeusz Stanisławski, rozprawiając na temat różnic między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą. Tu różnice widać gołym okiem. Gdyby obu Katarzynom, Magdzie i Monice oddać na chwilę Polskę we władanie, z pewnością wiedziałyby – lepiej od nam panujących – co w niej zmienić na lepsze. Ich wspólny plan Polski przyjaznej wracającym emigrantom składałby się z samych konkretów. Wymieńmy kilka z nich. Po pierwsze – wszystkie urzędowe sprawy można by było załatwić przez telefon albo przez internet. Po drugie – samochód miałby jeden dożywotni numer rejestracyjny, który przechodziłby przy sprzedaży auta z właściciela na właściciela. Po trzecie – nie trzeba byłoby od razu rejestrować prowadzonej działalności gospodarczej, tylko mieć czas, żeby się rozmyślić. Po czwarte – szkoły byłyby mniejsze, klasy kilkuosobowe, a pomoce naukowe dzieciom zagwarantowałoby państwo. Po piąte – opieka lekarska dla dzieci do 18. roku życia oraz kobiet w ciąży i okresie postnatalnym (do roku po planowanej dacie porodu) byłaby bezpłatna. Po szóste – pracodawcy musieliby podawać w treści ogłoszenia, jaką oferują pensję, zamiast pytać przyszłego pracownika o zarobki. A po siódme, po ósme i po dziesiąte... Ech, długo by jeszcze wymieniać.
– Tańsze samochody, usługa amazon prime, dostawy ekologicznych warzyw i owoców do domu, charity shops... W Anglii jest wygodnie. Wszystko zostało tak przemyślane, żeby się zanadto nie zmęczyć – dowodzi Katarzyna Szydło. No i ludzie są uprzejmi. Tolerancji też się nie da importować. – Anglia to kraj, w którym nikogo nie dziwi turban na głowie, frytki z octem, otyła kobieta w zbyt obcisłej bluzce, chińszczyzna na niedzielnym stole, meczet obok McDonald’sa i klnący Polak na ulicy – mówi Katarzyna Nemś. No dobrze, są też minusy – bardzo drogie domy, być może najdroższe w Europie. Poza tym często pada i wieje.
Żeby nie było wątpliwości – te cierpkie słowa nie są skierowane wyłącznie pod adresem PiS. Wszystkim po równo powinno być wstyd. Magda, Monika oraz obie Katarzyny opuszczały Polskę w różnym czasie nie jako wyklęte dysydentki, tylko rozgoryczone emigrantki. Dla polityków liczących z ołówkiem w ręku, ilu Polaków wróci do kraju, mają dobrą radę – skoro lubią dodawać, mnożyć cyferki i bić pokłony statystyce, niech się zastanowią, dlaczego Francja, Irlandia czy Wielka Brytania przeznaczają na pomoc rodzinom prawie 4 proc. PKB, a Polska niecałe 2 proc., a bywało, że tylko 1,6. Zamiast liczyć na innych (i innych), lepiej zacząć na siebie. Żeby znowu nie skończyło się jak zawsze. – Morawiecki robi wrażenie wizjonera. Ale kiedy się dużo obiecuje, a niewiele robi, rozczarowanie jest jeszcze większe niż obietnice. Platforma dużo naobiecywała, a robiła dużo mniej. Morawiecki zaczyna się wpisywać w ten sam scenariusz. Miała być Konstytucja dla biznesu, i co z nią? – pyta retorycznie Mateusz Zaremba z Uniwersytetu SWPS.
Jest coś jeszcze, co tę debatę na temat naszych Anglików, ich powrocie i zapewnieniach rządu, że mają po co wracać, czyni czysto teoretyczną. To czas przyszły niedokonany – będą tańsze mieszkania, będzie opieka dla seniorów, będą pieniądze na wyższe pensje, będzie się rodzić więcej dzieci. Wicepremier daje sobie czas i prosi nas wszystkich o cierpliwość. Do 2030 r. albo do 2050 r. – Jak to widzę, to chce mi się śmiać. Będę wtedy o krok od emerytury – obojętnieje Magda.