Schemat zawsze jest taki sam. Opozycja krytykuje rządzących, przekonując, że na niczym się nie znają i nie mają racji. Potem role się odwracają – opozycja staje się rządem, a poprzedni gabinet – opozycją. I nowy rząd, czyli stara opozycja, krytykuje poprzedników, ale jednocześnie prosi o czas – np. 100 dni spokoju, by przygotować plan działania (jakby nie miał czasu na jego opracowanie, gdy walczył z poprzednią ekipą). Tak dzieje się cały czas. I to bez względu na to, której opcji politycznej przypada właśnie rola opozycji lub stronnictwa rządowego. Taka jest polityka.
Ale dla mnie polityka ma w sobie coś z teatru. Czasami z baletu. A czasami także z cyrku. Polityka to jedna z najdziwniejszych sztuk. Gdybym miała porównywać ten rok, który minął od wyborów parlamentarnych i zwycięstwa PiS, to przypomina mi on uwerturę. Czyli wstęp do dzieła muzyczno-scenicznego. A co będzie dalej? Po tym roku nie jestem tego pewna. Może być lekka, śmieszna i łatwa operetka? A może o wiele poważniejsza opera?
Resortem, który obserwuję z największym zainteresowaniem, jest nowy byt, powstały w tej kadencji, czyli Ministerstwo Energii. Powinnam dać mu większe fory, ponieważ powstało tak naprawdę na przełomie listopada i grudnia 2015 r., więc nie skończyło jeszcze roczku, ale... No właśnie.
To ministerstwo miało być jednym ze sztandarowych projektów Prawa i Sprawiedliwości. PiS krytykował większość poczynań koalicji PO-PSL w kwestiach górnictwa i energetyki (bo takie kompetencje ma wspomniany resort). Krytyka ta w dużej mierze była uzasadniona. Ta najostrzejsza trwała prawie rok – odkąd PO i PSL obudziły się z letargu i dostrzegły, że sektor węglowy, od którego tak bardzo uzależniona jest nasza energetyka (ponad 80 proc. energii elektrycznej produkujemy z węgla, przy czym ponad 50 proc. tej energii wytwarzamy z węgla kamiennego), nie tylko kuleje, lecz powoli umiera. PiS wytykał ówczesnemu rządowi – i słusznie – że przez siedem poprzednich lat nie zrobił nic dla sektora węglowego, a energetyką zarządzał źle. Również dlatego, że nie integrował tych powiązanych ze sobą branż.
Największa fala krytyki rozpoczęła się 7 stycznia 2015 r., gdy premier Ewa Kopacz i pełnomocnik rządu ds. górnictwa Wojciech Kowalczyk (dziś jest wiceministrem energii, ale formalnie za górnictwo nie odpowiada), przedstawiali plan ratowania Kompanii Węglowej, która stała na granicy bankructwa. Niewtajemniczonym warto wyjaśnić, że była to największa firma w całej górniczej branży w Unii Europejskiej, skupiająca niemal połowę krajowych zakładów wydobywających czarne złoto oraz zatrudniała prawie połowę wszystkich górników. Gra więc była warta świeczki...
Dlaczego używam czasu przeszłego? Kompania nadal istnieje, ale to zupełnie inna firma. Jej kopalnie przejęła Polska Grupa Górnicza (PGG) – nowy byt doinwestowany ponad 2 mld zł z energetyki i innych instytucji kontrolowanych przez Skarb Państwa.
Szef resortu energii Krzysztof Tchórzewski nazywa powstanie PGG wielkim sukcesem. Trudno się z nim nie zgodzić. Poprzedni rząd nie był w stanie zmusić energetyki do wlania 1,5 mld zł w PGG przez 10 miesięcy. Rządowi Beaty Szydło udało się to w cztery miesiące. Sukces? Tak! PiS skutecznie zrealizował plan poprzedników. Tylko po tym spoczął na laurach. Bo samo powstanie PGG niewiele zmienia – z wyjątkiem problemów energetyki, ale o tym za chwilę. Na dodatek gdy szło się do wyborów z hasłem, że "nie będzie likwidacji kopalń" - to teraz ma się problem. I minister Tchórzewski właśnie musi tę żabę zjeść. A idzie mu tak sobie.
W maju odpowiadał na pytania dziennikarzy o pozyskanie pieniędzy na ratowanie przed bankructwem Jastrzębskiej Spółki Węglowej (poza Bogdanką i Tauronem Wydobycie państwo musi ratować całą resztę kopalń węgla kamiennego należących do Skarbu Państwa). Przyznał wówczas, że rozważa emisję akcji. Natychmiast kurs akcji JSW spadł o ok. 15 proc., co oznaczało wyparowanie z giełdy 280 mln zł. Gorzej z energetyką było tylko wtedy, gdy minister Tchórzewski zapowiedział podniesienie wartości nominalnej spółek o 50 mld zł, co pozwoliłoby Skarbowi Państwa, kontrolującemu te firmy, pozyskać do budżetu z podatku ok. 10 mld zł (dla porównania – pół roku programu 500+ to koszt ok. 11 mld zł). Po tych słowach kurs spółek energetycznych, i tak wciąż tracących na wartości, m.in. po zaangażowaniu się w ratowanie górnictwa, spadł znacząco, bo ich łączna wycena giełdowa zmniejszyła się o ok. 2 mld zł.
Duże zdziwienie ekspertów i rynku wzbudziły także słowa ministra Tchórzewskiego o budowie kolejnych bloków węglowych klasy 1000 MW, m.in. w elektrowni w Ostrołęce, a potem w sąsiedztwie Bogdanki. Zwłaszcza, że budujące takie bloki Enea w Kozienicach czy PGE w Opolu muszą wydać na inwestycje nawet po kilka miliardów złotych, co przy dzisiejszych niskich cenach energii zwróci się „na świętego Dygdy, co go nie ma nigdy”. No, ale pan każe – chłop musi.
Ostatnio w wywiadzie dla Wnp.pl szef resortu energii zapewnił górników, że mogą być spokojni o wypłatę nagrody barbórkowej, która na ich konta powinna wpłynąć najpóźniej 4 grudnia. Górnicy pewnie czują się uspokojeni, skoro mówi to człowiek nadzorujący ich branżę. Nie wiem tylko, czy uspokojeni czują się szefowie spółek węglowych. O ile Bogdanka z wypłatą nie będzie mieć żadnego problemu, o tyle Śląsk ma gorzej. Jastrzębska Spółka Węglowa wypłaci barbórkę w dwóch ratach zgodnie z porozumieniem z 2015 r., bo pozyskała fundusze ze sprzedaży części aktywów, planuje także emisję obligacji o wartości 300 mln zł. Z kolei Polska Grupa Górnicza dostanie kolejną transzę dokapitalizowania, więc środki znajdzie. Obawiam się jednak, że Katowicki Holding Węglowy mimo najszczerszych chęci może nagrody nie wypłacić. Bo nie ma z czego. A resort energii tę spółkę zostawił sobie na deser. W moim przekonaniu niesłusznie, bo KHW miał problemy nie mniejsze niż „koledzy” z PGG i JSW, jednak rząd uważał inaczej.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość ministrowi Tchórzewskiemu, że jest pierwszą osobą nadzorującą branżę, która próbuje cokolwiek robić. I za to chwalą go nawet związkowcy - co jest fenomenem. Zwłaszcza że po jego stronie staje nie tylko zaprzyjaźniona z PiS „Solidarność”, lecz także będący na przeciwnym biegunie Sierpień ’80. Nikt w ostatnich latach nie miał w oczach strony społecznej w tej branży takiego uznania.
Dobrym przykładem działań ministra Tchórzewskiego niech będzie jego zielone światło dane zarządowi JSW, który zdecydował o zaprzestaniu wydobycia w nierentownej kopalni Krupiński, która w 2017 r. ma zostać zamknięta. Szef resortu dał jasno do zrozumienia, także związkowcom, że Krupiński nie może być workiem bez dna. I skoro latami nie udało się postawić go na nogi – to niestety, ale musi zakończyć żywot.
Ciekawe, że o sytuacji Krupińskiego w Sejmie bardzo stanowczo wypowiadał się także zastępca ministra Tchórzewskiego, wiceminister Grzegorz Tobiszowski. Ba, zapomniał nawet na chwilę, że JSW to spółka giełdowa i ujawnił, że kopalnia w ostatnich latach przyniosła 1 mld zł strat, a w tym roku ma mieć kolejnych 200 mln zł na minusie. Łatwo przyszło mu także kilka dni temu zapewnienie, że Polska Grupa Energetyczna (również giełdowa) nie ma już kłopotów w elektrowni Turów po wrześniowym osuwisku w kopalni węgla brunatnego Turów (a w październiku elektrownia pracowała na 30–55 proc. swoich możliwości).
Warto dodać, że minister Tchórzewski jest jednym z „najczęściej dymisjonowanych” przez media szefów resortów w rządzie Beaty Szydło, choć na razie stanowiska stracili inni – Dawid Jackiewicz, który kierował Ministerstwem Skarbu Państwa, oraz Paweł Szałamacha, minister finansów. Tchórzewski „zwalniany” średnio raz czy dwa razy w miesiącu trwa na stanowisku. Aczkolwiek wiewiórki znowu donoszą, że jeszcze przed Barbórką to trwanie może się skończyć. A nazwisko kandydata na jego następcę może zaskoczyć bardzo wiele osób – nie tylko z branży.
Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej