Prezydent podpisał ustawy wprowadzające reformę edukacji. Od nowego roku szkolnego zacznie się kolejna w ostatnim 25-leciu wielka przebudowa systemu oświaty. W skrócie: z polskiego szkolnictwa wypadają gimnazja, podstawówka zostaje wydłużona o dwa lata (z sześciu do ośmiu lat), a szkoły średnie – o rok. Zawodówki zostaną natomiast zastąpione przez szkoły branżowe, które mogą skończyć się maturą.
Ustawy, które meblują system po nowemu, były wprowadzane w atmosferze zaciętej walki – strona rządowa miała wielką determinację, by przeprowadzić je przez parlament jak najszybciej. Strona opozycyjna nie ustępowała jednak pola – tam, gdzie dało się prace wydłużać, dopytywać, wyjaśniać – posłowie korzystali z tych możliwości. Posiedzenia sejmowych komisji były więc walką na wyniszczenie – trwały po kilkanaście godzin, przedłużały się do późnej nocy. Podobnie jak prace w Sejmie i Senacie. Nawet gdy projekt przeszedł już przez obie izby, do końca próbowano zablokować wejście w życie ustawy – pojawiły się groźby nauczycielskiego strajku czy referendum edukacyjnego. Prezydencki podpis zamknął jednak sprawę. Opozycja wraca na tarczy i powinna się z tym pogodzić.
Tymczasem po sporze o Trybunał Konstytucyjny i akcji okupacyjnej Sejmu opozycja otwiera kolejny front walki z rządem. Tym razem oświatowy. W środę zawiązał się komitet referendalny, który będzie zbierać rodzicielskie podpisy pod projektem referendum. Jeśli partie do spółki z nauczycielami podpisy uzbierają, będzie to z jednej strony kij w szprychy PiS. Partia będzie musiała albo się zgodzić na jego przeprowadzenie (co oznacza koszty i potencjalne zagrożenie dla reformy, która właśnie się rozpocznie), albo odrzucić wniosek i narazić się na zarzuty o zmielenie podpisów obywateli. Z drugiej jednak strony – kolejna wojna na wyniszczenie może zaszkodzić samej opozycji. Jak widać po dotychczasowym doświadczeniu, jej politykom nie wychodzą długoterminowe spory. Po protestach KOD przed kancelarią premiera już po kilkunastu dniach zostały jedynie smutne namioty. Po okupacji Sejmu – wakacje jednego z liderów na Maderze.
Jeśli opozycji naprawdę zależy na uczniach i nauczycielach, powinna teraz skupić się nie na blokowaniu zmian prowadzonych przez Prawo i Sprawiedliwość, co jest zadaniem z góry skazanym na porażkę, a na konstruktywnej pracy nad nimi. W konsultacji do końca stycznia są podstawy programowe, do końca marca samorządy muszą przygotować nowe sieci szkół. Za chwilę MEN zacznie prace nad Kartą nauczyciela i podziałem subwencji oświatowej. To wszystko są tematy, którym należy się bardzo uważnie przyglądać i bezlitośnie punktować błędy resortu edukacji. A także pomagać w problemach w swoich okręgach wyborczych.
Reklama
A to, że problemy będą, jest pewne. Przez kilka najbliższych lat uczniów i rodziców czeka w związku z reformą niemałe zamieszanie. Podobne jak to, które przerabialiśmy 18 lat temu, kiedy rząd postanowił wprowadzić do systemu gimnazja. Samorządy będą teraz decydować, gdzie będą szkoły, przenosić między nimi uczniów i nauczycieli, wyposażać sale do nauki przedmiotów. Nauczyciele będą przyzwyczajać się do nowych podstaw programowych, młodszych (lub starszych) niż do tej pory uczniów, szukać swoich sposobów na ciekawe lekcje do wymaganych przez MEN tematów. Wydawcy będą pisać nowe podręczniki i szykować arsenał materiałów dodatkowych. Czy opozycja tego chce czy nie, po oświatowej wojnie zacznie teraz opadać kurz. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że po kilku latach trzęsienia ziemi wszystko się ułoży, wpadnie w utarte koleiny i znów – jakoś to będzie. Tak jak 18 lat temu.
Osobnym tematem jest to, że wciąż nie wiadomo, po co to wszystko. Jak przekonuje rzeczniczka resortu edukacji Anna Ostrowska, celem wprowadzanych zmian jest „takie zaplanowanie całej ścieżki kształcenia, aby poprawić jej efekt finalny”. Reforma ma skupiać się na liceach i szkołach zawodowych, bo to one według MEN stanowią na razie słabe ogniwa systemu edukacji. Ta przebudowa systemu oświatowego – podobnie jak jej poprzedniczki – nie ma jednak jasno wytyczonych i zapisanych w oficjalnych dokumentach, mierzalnych celów. Tego, czy ów efekt finalny się poprawił, nie będziemy więc w stanie sprawdzić.
Reforma MEN co prawda zamiesza w systemie, ale – sądząc po tym, co resort pokazał do tej pory – nie wyeliminuje jego największych przywar. Na horyzoncie nie widać więcej pieniędzy na oświatę, więc nauczyciele nadal będą słabo opłacani i do zawodu selekcja będzie raczej negatywna. Program szkolny będzie nadawany przez ministerstwo niczym wykute w kamieniu dziesięć przykazań. I podobnie sztywny. Zamożni i świadomi rodzice będą szukać podstawówek, które w przyszłości dadzą ich dzieciom szanse na najlepsze licea. Dokładnie tak, jak dzieje się po 18 latach od wprowadzenia do systemu gimnazjów.
Bo choć minister edukacji nieustannie zapewnia, że tworzy szkołę nowoczesną i przygotowującą do wyzwań dzisiejszego świata, w praktyce reforma wprowadza jedynie kolejną inkarnację modelu nauczania z epoki industrialnej. W rozmowie z DGP mówił o tym np. prof. Łukasz Turski z Centrum Nauki Kopernik. Kiedy pytałam go, jaki wpływ na uczniów będzie miało to, że w całym cyklu nauczania od lat ogranicza się przedmioty przyrodnicze, odpowiedział, że nie ma to zbyt wielkiego znaczenia, bo dalece bardziej istotne jest nie to, ile czasu dzieci spędzą na nauce, lecz to, w jaki sposób i czego się dowiedzą. Jako przykład podawał właśnie stołeczne CNK, skąd młodzi wychodzą zafascynowani nauką. Co czeka ich w szkole? Nawet po reformie – powrót do nauki o pantofelku z podręcznika.
Trudno zresztą się dziwić – co do zasady publiczne szkolnictwo na całym świecie wygląda bowiem dość podobnie. Dzieci skoszarowane są w salach, mają lekcje z poszczególnych przedmiotów, a kiedy są zanadto ruchliwe, dostają do swoich dzienniczków (czasem e-dzienniczków) uwagi. Wszystkie wady i absurdy takiego systemu wytyka w słynnej prezentacji na konferencji TED prof. Ken Robinson. W ciągu 20-minutowego wykładu dowodzi, że dziś korzystamy z pomysłów, które zaprojektowano jeszcze w oświeceniu, a szkoły przypominają bardziej fabryki uczniów niż instytucje, które mają rozwijać potencjał młodych. Dowód? Choćby to, że dzieci wypuszczane są z nich rocznikami, jak gdyby miały datę produkcji. Albo to, że odstępy między kolejnymi blokami zajęć wyznaczane są przez dzwonki. Czy to, że w zdecydowanej większości szkół dominuje model, w którym liczy się bardzo ścisły katalog przedmiotów, nauczyciele skupiają się na przekazywaniu wiedzy, a dzieci poddawane są nieustannej standaryzacji. I oczywiście presji na egzaminacyjny wynik.
Zdaniem byłego wykładowcy Uniwersytetu Warwick, najwyższy czas zmienić paradygmat nauczania. Według niego szkoła musi zacząć uwzględniać to, że dzieci są różnorodne, podstawą edukacji jest rozbudzenie ciekawości dziecka, a ludzkość rozwija się dzięki kreatywności. Jest jednak jedna przeszkoda – pieniądze. Mimo wad wciąż w publicznej oświacie stosujemy fabryczny system, bo jest on zwyczajnie najtańszy. Pozwala też na wypuszczenie na rynek pracy wystandaryzowanego robotnika.
Żeby sprawdzić, jaki jest system edukacji, warto po prostu obserwować, gdzie do szkół chodzą dzieci finansowej czy politycznej elity społeczeństwa. Joanna Kluzik-Rostkowska, minister edukacji z poprzedniego rozdania, wysyłała swoje pociechy do szkoły prywatnej. Katarzyna Hall, jej poprzedniczka, sama prywatną szkołę założyła. Do prywatnej placówki chodziły też dzieci Romana Giertycha, kiedy ten sprawował urząd ministra edukacji w rządzie PiS, LPR i Samoobrony. Szkoda, że obecna minister edukacji ma potomstwo już dorosłe, byłoby ono idealnym papierkiem lakmusowym wprowadzonych przez nią zmian.
W ostatnich latach szkół niepublicznych (podstawówek i gimnazjów) przybywało. Głównie zlokalizowane są one w pobliżu największych aglomeracji. Ponad połowa – na Mazowszu (czyli w Warszawie i okolicach). Wyzwolenie z fabrycznego drylu, niewielkie klasy czy eksperymentalne programy, którymi przyciągają, to tylko część ich sukcesu. Ci, którzy wysyłają dzieci do placówek prowadzonych przez podmioty inne niż samorząd, przyznają, że liczy się dla nich też to, jak szkoła angażuje ich – rodziców. Że taka współpraca jest kluczowa, niby wiedzą wszyscy, ale nie każdemu wychodzi.
I to kolejna ułuda, którą niesie ze sobą przebudowa edukacji. Kolejni reformatorzy oświaty, przedstawiając założenia reformy, tworzą wrażenie, że dokonywanymi na poziomie centralnym zmianami w strukturze szkolnictwa czy paragrafach ustawy da się bardziej zaangażować rodziców. Niestety, zdecydowana większość jest na uczestnictwo w życiu szkoły zbyt zapracowana, nieświadoma czy po prostu mało zainteresowana. Zaangażowania nie da się jednak zbudować odgórnie. Choć obecnie wprowadzane przepisy niosą ze sobą pewne ułatwienia na przykład dla rad rodziców, nie sprawią one, że rodzice zaczną choćby pojawiać się na wywiadówkach. Szkołom współpraca z rodzicami udaje się tam, gdzie to rodzice chcą współpracować.
Te same zastrzeżenia tyczą się innego założenia. „Wzmacniamy wychowawczą rolę szkoły” – mówiła Anna Zalewska podczas prezentacji reformy. Większą moc dostają więc kuratorzy, większy nacisk ma być położony na plany wychowawcze szkół. W wypowiedziach przedstawicieli partii rządzących widać tu tęsknotę za nauczycielami ze „Sposobu na Alcybiadesa”. Problem w tym, że reformatorzy nie zauważyli, że do tych czasów nie ma powrotu. I to z powodów zupełnie innych niż to, jaka jest czekająca na zmiany szkoła.
Dawniej szkoła i dom wychowywały w tym samym duchu, ich programy były raczej spójne, a autorytet rodzica i nauczyciela wzajemnie się wzmacniały. Dziś o takiej synergii i kompleksowym współdziałaniu nie ma mowy. Przykład od jednej z licealnych nauczycielek: „Nauczyciel biologii zabrał mojej uczennicy telefon i wyrzucił ją za drzwi, bo ta odebrała na lekcji. Na zebraniu przyszła do mnie jej matka z awanturą – jak biolog mógł tak postąpić, skoro to ona dzwoniła, bo potrzebowała natychmiast porozmawiać z córką”. W ten sposób 16-latka nigdy nie zrozumie rocznego programu godziny wychowawczej o zasadach dobrego wychowania czy szacunku do starszych. Nawet jeśli taki program napisze osobiście minister edukacji (choć, jak twierdzi szefowa resortu, takiego pomysłu już nie ma).
Przed tymi, którzy mają ambicję, by przebudować system edukacji, stoi niełatwe zadanie. Instytucja szkoły potrzebuje dużo głębszej zmiany niż ta, którą markuje wprowadzana właśnie reforma oświaty. Moje wątpliwości budzi, czy w ogóle wykonalne jest, by zaprojektować takie zmiany centralnie i odgórnie.
Być może w przyszłości najlepsze wykształcenie będą otrzymywać ci, których rodziców po prostu będzie stać na opłacenie indywidualnej pracy z dziećmi – czy to w eksperymentalnych mikroszkołach, czy w edukacji domowej. Ciągłe zmiany i walki wokół systemu oświaty – nawet prowadzone pod hasłami równania szans – do tego właśnie prowadzą.