Przez rozwinięty świat przetacza się fala populizmu. To wiemy. Trump, Orbán, Kaczyński i wielu innych to politycy, którym wyborcy przez lata obawiali się oddać pełnię władzy. Albo w ogóle ich nie było na scenie politycznej zdominowanej przez umiarkowane ugrupowania chadeckie lub socjaldemokratyczne. A potem nagle zaczęli rosnąć w siłę. Oczywiście różnice pomiędzy tymi populistami są widoczne. Syriza i Podemos to lewicowi radykałowie, austriaccy Wolnościowcy czy PiS uważają siebie za prawicę. Z kolei Ruch Pięciu Gwiazd czy AfD pozują na ugrupowania typu „wielki namiot dla wszystkich”. Niezależnie jednak od tych różnic można populistów określić jako ugrupowania antyestablishmentowe, świadomie akcentujące wyraźne odcięcie od poczynań poprzedników. Łączy ich również niechęć wobec globalizacji. Różnią się zazwyczaj tylko tym, że dla jednych ta globalizacja ma twarz nadmiernie omnipotentnej Brukseli, dla innych zaś – wszechpotężnych rynków finansowych oraz hulającego po świecie kapitału. A czasem jednego i drugiego.
Komentatorzy od paru lat nie ustają w próbach wyjaśnienia, skąd się ci wszyscy populiści wzięli. Według jednej narracji populiści uwiedli wyborców, obiecując im proste rozwiązania skomplikowanych problemów. Inna głosi, że demagodzy odwołali się do najniższych ludzkich instynktów, jak np. strach przed obcymi. Czasem znów słychać, że populista kupił ludzi wyborczą kiełbasą (500 plus) albo że zdjął z ludzi pęta politycznej poprawności, dzięki czemu ci mogą wreszcie powiedzieć, co naprawdę myślą.
Im więcej takich interpretacji, tym bardziej niknie ich kontekst. I właśnie na niego zwracają uwagę wspomniani już ekonomiści Algan, Guriew, Papaioannou i Passari. Ich tekst przypomina, że fala populizmu nie uderzyła w rozwinięty świat jak grom z jasnego nieba. Cała sekwencja wydarzeń została poprzedzona kryzysem 2008 r. A precyzyjniej byłoby powiedzieć: recesją lat 2007–2009, za którą poszło wielkie spowolnienie trwające w zasadzie aż do 2017 r. Najprostszym sposobem mierzenia społecznej szkodliwości recesji jest zaś poziom bezrobocia. Ekonomiści nałożyli więc tendencje na rynku pracy na mapę przemian politycznych i gotowe: dostajemy wyjaśnienie zjawiska populizmu.
Reklama
A wygląda to tak. Uderza kryzys, najmocniej odczuwany przez tych, którzy czerpią swoje dochody z pracy. Oni albo tracą źródło utrzymania, albo muszą pracować na gorszych warunkach w ramach różnego typu antykryzysowej legislacji (w Polsce też to mieliśmy). Jednocześnie w większości krajów uruchomiona zostaje polityka oszczędnościowa, która również uderza w słabiej sytuowanych beneficjentów państwa dobrobytu. Psychologicznym skutkiem jest niepewność ekonomiczna ogromnej części społeczeństwa. Niepewność rodzi zaś strach, że kołdry nie wystarczy dla wszystkich, zwłaszcza że w tym samym czasie w Europie mamy kulminację fali uchodźców z Bliskiego Wschodu. W normalnych czasach dałoby się ją wchłonąć. Ale czasy po 2008 r. normalne nie były. Na koniec wśród elektoratu pojawia się pytanie o odpowiedzialność polityczną za zaistniałą sytuację. W demokracji takie pytanie jest uzasadnione i nie ma co nad nim załamywać rąk. W końcu możliwość wystawienia rządzącym rachunku jest sednem politycznego pluralizmu. Większa niż zazwyczaj część wyborców uznaje, że winni są ci, którzy rządzili do tej pory. Trwa więc poszukiwanie alternatywy. Stąd sukces antyestablishmentowych populistów. Znów proste i logiczne.
Zaskakujące jest tylko... zaskoczenie niektórych obserwatorów, którzy próbują winą za populizm obciążyć samych populistów oraz ich wyborców. A przecież to tak, jakby mieć pretensje do samosiejki za to, że urosła na przez lata zaniedbywanym kawałku pola.