Przesłuchiwali?
Tak, ale ja nie przeżyłam Rzezi Wołyńskiej, nie uratowałam się cudownie, mówiłam tylko to, co wiem od mamy, co mi mama o Rzezi, o tym ludobójstwie opowiadała.
IPN wezwał panią w charakterze świadka
Z pisma dowiedziałam się... A zresztą przeczytam, bo wszystko jest jasno napisane. Byłam wezwana jako świadek „w sprawie śledztwa dotyczącego zbrodni ludobójstwa popełnionej w latach 1939 -1945 na terenie ówczesnego województwa wołyńskiego przez nacjonalistów ukraińskich, a w szczególności dopuszczenia się zabójstw kilkudziesięciu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci narodowości polskiej, znęcania się psychicznego i fizycznego nad członkami tej grupy narodowej, zniszczenia i kradzieży ich mienia, a także stosowania innych represji i czynów nieludzkich w celu stworzenia warunków życia grożących im biologicznym wyniszczeniem bądź zmuszających do opuszczenia siedzib i ucieczki z miejsc zamieszkania.”
I o to panią pytano?
O to, o moją mamę, jej rodziców, całą rodzinę Błońskich, jej losy na Wołyniu. Ktoś w IPN musiał przeczytać moją książkę "Kolonia Marusia" i uznać ją za świadectwo. W tym wezwaniu na przesłuchanie pada nazwisko mojej mamy Haliny Znojek, z domu Jabłońskiej, która jako sześcioletnie dziecko uratowała się z rzezi, której to, co wtedy przeżyła zdefiniowało całe życie. I przeszło na mnie, bo ja choć urodziłam się w latach 70., to od wczesnego dzieciństwa każdego dnia słyszałam o Wołyniu, o tym, co tam się stało, co przeżyła moja mama, jej rodzice, rodzina, sąsiedzi. Śledztwo prowadzi prokuratura w Lublinie. Mnie przesłuchiwano w Warszawie. Pani prokurator na koniec poprosiła o moją książkę z autografem.
To jest przyjęcie korzyści majątkowej
Nie! To była sugestia z mojej strony. Przecież nie dysponowałam żadnymi dokumentami, opierałam się tylko na tym, co powiedziała mi mama i co napisałam w mojej powieści. Pisząc korzystałam też z książek historycznych na temat Wołynia. Sama też pojechałam na Wołyń, do Kolonii Marusia, wsi której nie ma, a w której urodziła się i wychowywała moja mama.
Pani mama odwiedziła to miejsce?
Nie chciała. Twierdziła, że tego nie przeżyje, że nie da rady, że to będzie dla niej wielki ból. Zresztą, całe życie nosiła w sobie poczucie straty. W jej opowieściach Wołyń przed 1943 rokiem, przed rzezią jawił się jej jako idylla, kraina mlekiem i miodem płynąca, żyzna ziemia, szerokie stepy, przepastne niebo. Raj, z którego w dzieciństwie została wygnana.
To typowe, wszyscy którzy stamtąd pochodzą tak mówią o Wołyniu
To wynika ze straty. Zawsze coś, co utracone, zabrane wydaje się nam piękniejsze, szczęśliwsze niż może w rzeczywistości było. O tym na przesłuchaniu nie mówiłam. Wiem, że śledztwo jest dość szeroko zakrojone. IPN, jeśli to możliwe dociera do bezpośrednich świadków wydarzeń. Oczywiście, ich jest już coraz mniej. Przykładem może być moja rodzina - dziadkowie nie żyją od dziesięcioleci, mama ponad dekadę. A ja znam historię tylko z opowieść. Pytanie, czy z punktu widzenia IPN moje zeznania są wartościowe.
Jest coś takiego jak pamięć genów
Jest. I ja z pewnością odziedziczyłam w nich wołyńską traumę. Oczywiście wtórną, ale jednak traumę. Moja pamięć jest w pewnym sensie pamięcią mojej mamy. Zapamiętała bardzo dużo, bo też dużo zobaczyła i przeżyła jako sześcioletnia dziewczynka. Myślę też, że jej wspomnienia zacierały się, mieszały ze wspomnieniami jej ojca i mamy, którzy też każdego dnia opowiadali o Wołyniu, o tym raju utraconym, o Ukraińcach, o morderstwach bestialskich. Myślę, że jej samej było trudno oddzielić prawdę własnych doświadczeń, od tego, co usłyszała przez następne lata. Mogła to przyswoić i uważać za własne.
Co pani od niej usłyszała?
Mama, sześcioletnia Halinka, brała udział w bardzo wielu masowych pogrzebach. Przecież starano się pochować te ciała, te korpusy, podcinane ręce, nogi, głowy, te szczątki porozszarpywanych dzieci. Ludzie się zbierali, bo w ten sposób dodawali sobie sił, otuchy, wymieniali informacje, gdzie w razie czego można się ukryć, kto pomoże, jak uciekać. Oni jednocząc się i gromadząc próbowali ustalić, jak działać. Te pogrzeby były rodzajem zebrań. Strasznych zebrań, bo przecież te pokiereszowane zwłoki były wystawiane na widok publiczny. I mama to wszystko widziała. Można sobie tylko wyobrazić, co czuła taka dziewczynka, jak to wpływało na jej psychikę. Z jednej strony płacz, lament, tragedia, z drugiej potworny lęk o to, co się wydarzy. Przecież ci wszyscy żywi bali się, że za chwilę, jutro, pojutrze, przyjdą Ukraińcy i że zginą, że to ich poćwiartowane ciała będą leżeć na ziemi. Nie mieli za bardzo dokąd uciekać. Wszędzie naokoło ukraińskie wsie. Tkwili, jak w pułapce. To lato 1943 roku odcisnęło piętno na całym życiu mojej mamy. I pośrednio, na moim życiu. Już wtedy mama zaczęła się w nocy moczyć, krzyczeć przez sen, mieć jakieś lęki. Ktoś zwrócił uwagę mojej babci, że dziecko nie powinno na to wszystko patrzeć. A babcia chyba nie zdawała sobie sprawy, jak takie przeżycia mogą wpłynąć na małą dziewczynkę. Wiem, że te obrazy z dzieciństwa do końca życia prześladowały moją mamę, nigdy o nich nie zapomniała, nigdy nie była w stanie ich wyrzucić z pamięci.
Kiedy mama zaczęła pani o tym opowiadać?
Mogłam mieć właśnie z sześć lat. Chociaż tak naprawdę, to myślę, że o Wołyniu opowiadała mi od zawsze. Moja starsza siostra była już dorosła, więc nie mieszkała z nami, mój ojciec był wiecznie w pracy, więc ja byłam jej naturalnym słuchaczem, tylko mnie mogła opowiadać. Wracałam ze szkoły, siadałam przy stole w kuchni, mama mieszała w garnkach, kręciła się i mówiła. Potem karmiła i mówiła. Nie jadła.
Wiem, że nie jadła. Pisze pani o tym, że była anorektycznie szczupła
Miała na pewno jakieś zaburzenia odżywiania. Mnie, ojca i psa cały czas karmiła. To był chyba też jej sposób na radzenie sobie z emocjami. Opowiadała o ciałach, trumnach, pogrzebach. O siostrze mojego dziadka i jej dzieciach, która była przepiękną kobietą z bardzo długim grubym warkoczem, z którego była szczególnie dumna... Słyszałam tę historię nieskończoną liczbę razy, a i tak, jak mam ją pani opowiedzieć, to ciarki mnie przechodzą. Któregoś dnia siostra dziadka została schwytana przez Ukraińców. Przywiązali ją tym warkoczem do drzewa. Dzieci, a było ich chyba sześcioro najpierw na wszystko patrzyły. Widziały, jak mama jest gwałcona. A potem ona patrzyła, jak te dzieci, jedno po drugim rozrywane są na kawałki, zabijane w najbardziej bestialski sposób.
Kto to widział?
Mój dziadek. Wszystko widział. Z ukrycia. Wiedział, że jak wyjdzie, to jego też zamordują. Wiedział, że musi ratować siebie, swoją żonę i dzieci, w tym moją mamę. Kolonia Marusia, osada, w której mieszkali w każdej chwili mogła zostać zaatakowana. Schronili się w kościele w Mychlinie. Kościół został podpalony, ludzie którzy w nim zostali spłonęli żywcem. Chyba na dzień przed tym podpaleniem dziadka ostrzegł jakiś ukraiński kolega.
Jakiś ukraiński sprawiedliwy
Tak go chyba dziś byśmy nazwali. Syn tego kolegi był w bandzie UPA, a mimo to ostrzegł.
To była Ukraińska Powstańcza Armia
Wiem. Moja mama mówiła banda albo po prostu Ukraińcy. A ta banda to przecież mogli być sąsiedzi. Przychodzili, jeden miał widły, drugi siekierę, trzeci młotek do ubijania zwierząt albo topór. Wchodzili do polskich domów, małe dzieci zabijali uderzeniem o ścianę, większe rozrywając, dorosłych mordując w najróżniejsze sposoby. To sceny jak ze średniowiecznej jatki. Potem wchodziły ukraińskie kobiety, szabrowały dobytek, a na końcu wszystko było podpalane. Taki był schemat działania w prawie wszystkich polskich wsiach na Wołyniu.
Pani rodzina uciekła z kościoła
I ukrywała się w lesie. Niestety, nie wiem jak się nazywał ten Ukrainiec, który im pomógł. Nie mam już też kogo zapytać. Wszyscy nie żyją. To musiała być niezwykła odwaga z jego strony. Przecież za pomoc Polakom groziła śmierć ze strony UPA. Tak, jak za pomoc Żydom ze strony Niemców. A mimo to, ten człowiek zdecydował się pomóc, ostrzegł, uratował i ocalił w ten sposób życie całej rodzinie. Przecież dzięki niemu ja też jestem. Na szczęście dziadek mu zaufał, uwierzył, nie zakładał, że to może być jakaś pułapka. Wiem też, że dziadek próbował przekonać innych Polaków, żeby z tego kościoła uciekali, żeby schronili się w lesie, tłumaczył, że jego ukraiński kolega wie, że kościół będzie podpalony. Nie posłuchali, sądzili, że to może być podpuszczanie, że manipulacja Ukraińców. Wiem, że później dziadek na chwilę wrócił do Kolonii Marusia, że zobaczył zgliszcza swojego pięknego przestronnego domu, że potem całe życie o tym opowiadał.
Pani?
Nie. Mojej mamie, jej bratu, a mama mnie. Nie miałam częstych kontaktów z dziadkami - mieszkali w Olsztynie, my w Warszawie. Wiedziałam, że dziadek przed II wojną światową spędził wiele lat w Ameryce, w Chicago, gdzie był prasowaczem koszul. Odkładał dolary i kiedy wybuchł Wielki Kryzys w Stanach Zjednoczonych, wrócił na Wołyń i kupił wielkie gospodarstwo. Pierwszy miał radio, urodzajne pola, piękny sad, ogród. Wielki pan. Tak się na pewno czuł Podjął kroki by zapewnić sobie ciągłość rodu, wybrał sobie młodziutką, najśliczniejszą w okolicy dziewczynę na żonę. Miała 17 lat. On ponad 40. Kiedy Rosjanie wkroczyli na Wołyń to oczywiście został uznany za kułaka. Jego starszy syn, czyli mój już teraz nieżyjący wujek, podsłuchał rozmowę sowieckich oficerów, którzy mówili o rodzinie Błońskich... Powiedział swojemu ojcu, a ten poszedł do żołnierzy, zaprosił ich do siebie, zorganizował przyjęcie, upił i wykupił rodzinę. Kosztowności, pieniądze sprawiły, że rodzina mojej mamy została wykreślona z kułackiej listy. To ich uratowało przed wywiezieniem na Sybir. O tym mama wiedziała od moich dziadków, ale też w niej tkwiło. Ona tej straty, tej wołyńskiej traumy nigdy nie przepracowała.
Pani dziadkowie z dziećmi trafili na Warmię, do Olsztyna, gdzie też przesiedlono w ramach Akcji Wisła wielu Ukraińców
Dziadkowie unikali kontaktów z Ukraińcami. Niezręcznie mi o tym mówić, ale i oni i moja mama mięli dość prosty stosunek do Ukraińców. To było coś rodzaju: ja Ukraińca za próg mojego domu nie wpuszczę. Ja z Ukraińcem nie zamienię słowa. Mama nie była w stanie tego przeskoczyć, nie zadawała sobie pytania dlaczego na Wołyniu doszło do rzezi. Oczywiście nic nie usprawiedliwia bestialstwa, ale...
Ale?
Ale wszyscy wiemy, że Polacy na Wołyniu traktowali Ukraińców z wyższością. Mój dziadek czuł się lepszy. Bogatszy, mądrzejszy, lepiej wykształcony. Z drugiej strony to bogactwo zdobył ciężką pracą w Ameryce, o czym już pani mówiłam.
Ukraińcy twierdzą, że Polacy nadal uważają się za lepszych
Myślę, że wielu przypadkach to nie chodzi o lepszość, tylko poczucie, że sprawa polsko-ukraińska nie została załatwiona, przegadana. Myślę, że w wielu Polakach, w tym we mnie wciąż jest poczucie krzywdy. Nawet w tych, którzy nie mają żadnych rodzinnych historii związanych z Wołyniem. Uważam się za osobę liberalną, bardzo otwartą, a jednak przyłapałam się ostatnio na tym, że od kogoś z Ukrainy oczekuję przynajmniej tego, że będzie coś wiedział na temat Rzezi, a jeśli nie, to przynajmniej zainteresuje się tym tematem. Nie tak dawno rozmawiałam z panią z Ukrainy, mniej więcej w moim wieku, która pracuje w Warszawie. Bardzo ją interesowało, gdzie się urodziłam, gdzie moja mama. Kiedy powiedziałam, że mama pod Łuckiem, usłyszałam, że to przecież Ukraina, a więc i ja jestem Ukrainką. Tłumaczyłam, że przed wojną tam była Polską, a ona patrzyła na mnie jak na wariatkę, jakbym mówiła, że przed wojną to Paryż należał do Polski. Nie miała pojęcia o historii, nie wiedziała nic, a wydawało się, że jest dość wykształconą osobą. Zresztą, kiedy to powiedziała, poczułam się, jakby ktoś mi trzepnął w twarz. Pomyślałam sobie, jakby na to zareagował mój dziadek, jak moja mama. W mojej rodzinie nigdy nie brało się pod uwagę politycznych relacji polsko-ukraińskich, żadnych kontekstów.
Pani mama miała świadomość, że obarcza panią tą historią, że pani dziedziczy po niej traumę?
Nie sądzę. W jej mniemaniu opowiadanie o losach rodziny, o czymś, co minęło jest czymś naturalnych. Chyba nie uważała, że czymkolwiek mnie obarcza. Ja jednak jako dziecko bardzo to przeżywałam. Do pewnego momentu chyba nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo. Proszę pamiętać, że w tym czasie na świecie działy się różne rzeczy, trwała tzw. zimna wojna. Nie było dnia, kiedy by nie mówiono w telewizji o wojnie atomowej. Do tego opowieści mamy. Spowodowało to, że żyłam w poczuciu zagrożenia. Pamiętam, że jak wyły syreny, to wpadałam nawet nie w panikę tylko w jakąś trwogę. Zastygałam ze strachu. Myślałam, że zaraz nastąpi jakiś kataklizm i wszyscy zginiemy.
Wszystko przez matkę
Przez ojca też. Był wojskowym, wysokiej rangi oficerem. Pracował w wojskach chemicznych. Pamiętam, że zapytałam go o tę wojnę atomową. Oczekiwałam, że powie, że żadnej wojny nie będzie, że uspokoi, przytuli. A on potraktował mnie jak prawie dorosłą, przedstawił sytuację geopolityczną i powiedział, że wojna atomowa jest możliwa. Pamiętam, że byliśmy wtedy nad morzem, szliśmy ścieżką na plażę, a lęk wzrastał we mnie niczym ten grzyb atomowy. Jako dorosła osoba staram się tym lękiem walczyć racjonalnymi sposobami i instrumentami, poprzez rozum po prostu. Czasem jednak emocje są silniejsze i one mną władają. Trudno mi sobie wyobrazić, jak moja mama przez całe życie funkcjonowała ciągle borykając się z sytuacjami lękowymi, atakami paniki. Żałuję, że nie miała żadnej pomocy psychologicznej. Chociaż z drugiej strony nie wiadomo, czy terapia mogłaby jej pomóc.
Dlaczego pani wątpi?
Bo pamiętam jak sama poszłam do psychologa. Zaczęłam mówić o sobie i już po kilku minutach Wołyń ze mnie wyszedł. Powiedziałam o mojej mamie, o tym, że uratowała się z rzezi, że to jest też dla mnie ważny temat. Pani psycholog na to, że o Wołyniu nie chce nic wiedzieć, że to jest dla niej tak straszny temat, tak ją przerasta i przeraża, że nie jest w stanie się nim zająć. Więcej do niej nie poszłam. Teraz ten Wołyń jest dla mnie w pewnym sensie filtrem w relacjach międzyludzkich. On we mnie żyje i jeśli ktoś na ten temat nic nie wie i nie chce się dowiedzieć, bo to takie straszne, to chyba nie mam o czym z kimś takim rozmawiać... Wołyń jest częścią mojej tożsamości. Nic tego nie zmieni. Opowieści o Wołyniu cały czas we mnie tkwią i domagają się wyrzucenia, upublicznienia. Warto przypomnieć, że w latach 80. i 90. o Wołyniu się praktycznie nie mówiło. Pamiętam, jak kiedyś mówiłam koleżankom, że mama cudem przeżyła rzeź na Wołyniu, to nie wiedziały, o co mi chodzi, nic nie rozumiały. Mam poczucie, że teraz też Wołyń bardzo powoli przebija się do świadomości publicznej.
Dopiero trzecie pokolenie jest w stanie się zająć tym tematem
A może nawet czwarte.
Na Ukrainie historia tego, co się stało na Wołyniu 1943 roku jest pisana na nowo
Mam tego świadomość. Zresztą, nie tylko historia rzezi. Byłam dwa lata temu na Wołyniu, byłam też we Lwowie. Weszłam do księgarni i zobaczyłam całą wystawę polskojęzycznych publikacji dotyczących historii Ukrainy. Kilka książek dotyczyło Stepana Bandery. Była też o Odsieczy Wiedeńskiej i z niej się dowiedziałam, że to nie Jan III Sobieski powstrzymał Turków pod Wiedniem, tylko ukraiński szlachcic. Na ulicach, w sklepach uderzyły mnie te koszulki z Banderą, kubki z Banderą, w zasadzie wszystko z Banderą. Aleja Bandery, wielki pomnik Bandery. Weszłam też do palarni kawy. Jestem maniaczką kawy, więc poczułam, jakbym weszła do królestwa, zaczęłam wybierać. Pomyślałam, że to dobry prezent dla przyjaciół w Polsce, zwłaszcza że pakowane w puszki z lwowskimi widokami... Mówiłam po polsku. Sprzedawca pakował kawę, a kiedy wróciłam do Warszawy, okazało się na puszkach jest napisane: kawa banderowska.
Myśli pani, że po złości?
Na pewno. Przykro mi się zrobiło. Nie, byłam wściekła. Zrobił to celowo. Myślę, że jesteśmy we Lwowie mile widziani tylko dlatego, że zostawiamy tam pieniądze w hotelach, kawiarniach, sklepach z pamiątkami... Na Wołyniu natomiast wyczułam po prostu wrogość. To oczywiście może być tylko moje odczucie, ale chyba miałam tam ten sam strach, który odczuwała moja mama. Słyszę teraz jak na Ukrainie zmieniana jest historia, jak wmawia się ludziom, że nie było żadnej rzezi wołyńskiej, że to Polacy mordowali Ukraińców. Słowa o tym, że to były akcje odwetowe. Wydaje mi się, że jeśli strona polska czegoś nie zrobi, to za dziesięć, dwadzieścia lat w opinii światowej to Polacy będą sprawcami Rzezi Wołyńskiej i wersja ukraińska będzie jedyną obowiązującą.
Zaczęłyśmy rozmowę od śledztwa IPN
Nie wiem, czy to śledztwo do czegoś doprowadzi. Czy obowiązujący zapis dotyczący rzezi "zbrodnia o znamionach ludobójstwa" zmieniony na ludobójstwo otworzy jakiś lepszy rozdział w stosunkach polsko-ukraińskich? Nie sądzę. Z drugiej strony, może chociaż świat otworzy oczy i zauważy, że 75 lat temu bestialsko zamordowano tam nawet 100 tysięcy Polaków i że zrobili to ukraińscy nacjonaliści. Przecież teraz na świecie Rzeź Wołyńska nie jest żadnym tematem. Nie tak dawno rozmawiałam z Zeruyą Shalev, słynną izraelską pisarką, która zjeździła kawał świata i jest dość zorientowana historycznie. I nie wiedziała kompletnie nic o Wołyniu. Szykuję się do wydania swoich książek na rynku francuskojęzycznym i wiem też, że we Francji historia Wołynia jest zupełnie nieznana. Myślę, że wyjście z tematem Wołynia na arenę międzynarodową jest w pewnym sensie moim obowiązkiem. To nie jest prosta historia do opowiedzenia światu, choć opisałam ją bardzo prostym językiem na podstawie losów jednej rodziny. Napisałam o rzezi, o tym, że w genach dziedziczy się też traumę.
Jak się ona objawia?
Niemocą wobec lęku. Musiałam odczekać 10 lat od śmierci mamy, żeby się zająć tym tematem, żeby móc pisać nie tylko o rzezi, ale również o moich relacjach z mamą, które na pewno nie były łatwe, bo zdeterminowane tym, co się stało latem 1943 roku na Wołyniu. Wydaje mi się, że relacja matka-córka jest bardzo silna, na córkę jest łatwiej matce przelać emocje. Zwłaszcza te wynikające z trudnych, nieprzepracowanych sytuacji. Myślę, że czasami matki obarczają córki złymi wspomnieniami, żeby te córki nie miały tak lekko.
Pani córka ma 17 lat
I nie przeczytała Koloni Marusi. Nie chce. Pamięta babcię w szczególny sposób. Miała pięć, kiedy moja mama zmarła. Ma jej wyidealizowany obraz. Poza tym, myślę że jest ciężkie dla dzieci czytanie tego, co napisali rodzice.