Zanim jednak Druga Międzynarodówka (1890) podjęła decyzję o obwołaniu 1 maja Międzynarodowym Dniem Pracy, liberalna część politycznego establishmentu USA wykonała wyprzedzające uderzenie i dała światu pracy osobne święto. Tyle że nie w maju, lecz właśnie we wrześniu.
Dziś w amerykańskiej ekonomii wrześniowy Labour Day jest jedną z nielicznych okazji, by spojrzeć na gospodarkę z perspektywy innej niż tylko interes kapitału. Zrobił to na przykład publicysta ekonomiczny Bloomberga Justin Fox. Przypomniał, że w krajach takich jak USA, Wielka Brytania czy Niemcy ze związkami zawodowymi jest dziś niedobrze. Przez lata traciły one liczebność i wpływy. Ostatnio przyszło trochę opamiętania, ale generalnie różowo nie jest. O Polsce Fox nie wspominał, ale możemy nasz kraj do tej opowieści z czystym sumieniem dopisać.
Nie wszędzie jednak ze związkami jest aż tak źle – powiada Fox. I niczym w słynnym komiksie René Goscinnego pokazuje nam, że jest na mapie mały (a może wcale nie taki mały?) skrawek świata, który opiera się ofensywie przeważających sił wroga. Tym miejscem jest oczywiście Skandynawia. I tak związki mają się dobrze. A Asterix, Obelix i Panoramix dziś są właśnie Szwedami.
Reklama
Jeśli nałożyć na siebie krzywe obrazujące uzwiązkowienie w Europie kontynentalnej, świecie anglosaskim oraz w Skandynawii, to różnica będzie znamienna. W przypadku pierwszych dwóch unionizacja leci w dół od początku lat 80. Niemcy z 35 na 17 proc. Wielka Brytania z 51 do 23 proc. I tak dalej. A Skandynawia? Tam tak ostrego spadku nie ma, a czasem nie ma go wręcz wcale. Szwecja ma dziś takie uzwiązkowienie (ok. 66 proc.), jak miała na przełomie lat 60. i 70. Finlandia podobnie. Dania z rekordowych 78 proc. w 1980 r. spadła do 67 proc. Nie wspominając już nawet o Islandii, gdzie do związków należy 90 proc. obywateli. Oznacza to, że kraje nordyckie zdołały jakimś sposobem zaprzeczyć tendencjom rządzących w innych częściach Europy. A nie mówimy tu przecież o krajach, które w interesującym nas okresie prowadziły jakąś autarkiczną politykę gospodarczą. Przeciwnie – podlegały tym samym procesom globalizacji, finansjalizacji czy integracji europejskiej. A jednak pozostały sobą. Jak to możliwe?
W odpowiedzi na to pytanie pada najczęściej argument o kulturowej odmienności Skandynawów. Powiem szczerze, że gdy to słyszę, odpływam w ciekawsze rejony myśli. Dobrze wiem przecież, że w dyskusji ekonomicznej argument kulturowy pada zawsze, gdy brak innych i trzeba uszyć coś pod z góry przyjętą tezę. W tym przypadku taką, że my Szwedami nie jesteśmy i związków nie lubimy. Za taki argument to ja dziękuję.
Na szczęście Justin Fox nie idzie tą drogą i podrzuca ciekawy trop. Przypomina, że kraje nordyckie (głównie Szwecja, Finlandia i Dania) funkcjonowały w omawianym okresie w myśl tzw. systemu gandawskiego. Nazwa pochodzi oczywiście od Gandawy, miasta we Flandrii, gdzie pod koniec XIX wieku związki zawodowe były na tyle silne, by wprowadzić własny – oparty na składkach – system ubezpieczenia od bezrobocia. Później w wyniku dwóch wojen światowych i wielkiego kryzysu Zachód poszedł po rozum do głowy i skręcił gremialnie w tym samym kierunku. Oto całe państwa zaczęły swoich obywateli ubezpieczać, oferując im zasiłki dla bezrobotnych. Skandynawskie związki nie uznały jednak, że nagła aktywność państwa w pomocy bezrobotnym kończy ich dziejową rolę. I nadal oferowały swoim członkom ratunek w bataliach z kapitalistycznymi przypływami i odpływami (wzbogacając tylko źródła finansowania o rządowe subsydia).
Epoka neoliberalna pokazała, że mieli rację. I gdy na horyzoncie pojawili się politycy w stylu pani Thatcher głoszący, że związki to samo zło, większość Szwedów czy Finów postukała się z niedowierzaniem w głowę. Im członkostwo w związku realnie się bowiem opłacało, dając autentyczne wsparcie w wypadku utraty roboty. A Pani Thatcher i inni związkożercy (znamy ich i z naszego kraju) mogli się ze swoją opowieścią schować. Efekty widzimy w dzisiejszych statystykach. Oraz w tym, że dzięki związkom skandynawskim pracownikom żyje się trochę lepiej.