Na szczęście nawet wśród ekonomistów od pewnego już czasu temat tzw. mobilności nie jest już traktowany kanonicznie. Mobilności, o której tutaj mówię, nie należy mylić z możliwością geograficznego przemieszczania się obywateli. Chodzi raczej o ich międzyklasową ruchliwość. Krótko mówiąc – jakie są w praktyce szanse, by córka prowincjonalnej sprzątaczki czy profesorski syn Warszawki należeli w dorosłym życiu do innej klasy społecznej niż ich rodzice? Sprawa ma oczywiście wydźwięk polityczny, bo od poziomu akceptacji międzygeneracyjnej mobilności zależy w dużej mierze spokój społeczny w danej wspólnocie politycznej.
Cztery lata temu kij w mrowisko wbił amerykański ekonomista Gregory Clark, publikując głośną książkę „Syn też wschodzi” (po angielsku brzmi to „The Son Also Rises” i jest nawiązaniem do hemingwayowskiego „Słońce też wschodzi”; zresztą Clark stosuje takie tricki w każdej swojej publikacji). Dowodził tam, że kultywowane przez lata przekonanie o dość wysokiej mobilności międzygeneracyjnej jest jedną wielką lipą. Opiera się bowiem tylko na danych dotyczących zarobków i formalnej edukacji. Nie uwzględnia zaś innych miękkich elementów stanowiących o stratyfikacji społecznej. Aby dowieść swych słów, Clark zaproponował autorską metodę polegającą na śledzeniu… nazwisk. I sprawdzaniu, jak w różnych historycznych momentach radzili sobie ludzie legitymujący się jako (powiedzmy) Potoccy, a jak ci o nazwisku (na przykład) Krupa. Z takich porównań (Polski Clark nie badał) na bazie 17 (!) generacji (lata 1530–2012) wyszło mu, że wskaźnik dziedziczenia statusu społecznego to w zachodnich społeczeństwach w praktyce ok. 75. Oznacza to, że każde następne pokolenie ma mniej więcej tyle procent szans, by pozostać na drabince społecznej na tym samym poziomie co rodzice. To i tak lepiej niż w okresie 1530–1799, gdy wskaźnik ten sięgał 83. Swoje odkrycia Clark nazwał prostym prawem dziedziczenia statusu. Prostym, bo niezależnym od ustroju społecznego i kraju pomiaru.
Publikacja Clarka ośmieliła wielu badaczy to sfalsyfikowania jego prowokacyjnych tez. Przez parę ostatnich lat pracuje nad tym na przykład duet Martin Nybom i Kelly Vosters. On jest ekonomistą szwedzkim, ona pracuje na amerykańskiej uczelni. Kraje mają znaczenie. W najnowszej wspólnej pracy ekonomiści pokazują bowiem na ich przykładach, że clarkowskie prawo jest nadmiernym uproszczeniem. Według Nyboma w Szwecji wskaźnik dziedziczenia statusu wynosi między 20 a 30. Vosters zaś dowodzi, że choć w Stanach jest wyższy (40–60 w zależności od metody liczenia), to jednak wciąż niższy niż 75 występujące u Clarka. Ich praca stara się także obalić przekonanie, jakoby między gospodarkami nie było w temacie dziedziczenia statusu jakichś zasadniczych różnic. Niezależnie od tego, czy rządzili tam przez lata zatwardziali liberałowie czy też klasycznie socjaldemokraci.
Reklama
Zgody tu pewnie nie będzie. W ekonomii (wbrew przekonaniu tych, którzy widzą w niej naukę ścisłą) zazwyczaj jej nie ma. Nawet praca na tych samych danych może przynosić bardzo różne rezultaty. Ale może właśnie to czyni tę dziedzinę wiedzy tak bardzo intrygującą. A z mobilnością i jej brakiem musimy się mierzyć nadal.

Jakie są szanse, by córka prowincjonalnej sprzątaczki czy syn profesora należeli w dorosłym życiu do innej klasy społecznej niż ich rodzice? Od poziomu akceptacji międzygeneracyjnej mobilności zależy w dużej mierze spokój społeczny w danej wspólnocie politycznej