Fakt, że co roku jest zupełnie bezkarnie kradzionych 50 mld euro, przy użyciu tzw. "karuzel VAT", stanowi znakomity dowód na potwierdzenie starej obserwacji. Wynika z niej, że im dłużej jakaś społeczność żyje w błogim poczuciu bezpieczeństwa i nie dotyka ją bezpośrednie zagrożenie, tym jest to większym nieszczęściem. Ponieważ wielkie niebezpieczeństwa w końcu zawsze nadchodzą. Jednak, gdy ich przybycie zbytnio opóźnia się w czasie, to może oznaczać dla danej społeczności nawet wyrok śmierci.
Przyrodnicy zawsze jako wzorcowy wysuwają przykład tragicznego końca ptaka dodo. Ten przerośnięty gołąb żył sobie szczęśliwie na wyspie Mauritius przez jakieś 10 mln lat. Bezpieczna wegetacja sprawiła, że utracił zdolność latania oraz niczego się nie bał. Zaś łatwy dostęp do pokarmu pozwalał z pokolenia na pokolenie stawać się coraz większym i okrąglejszym. W XV w. dorosłe dodo ważyły nawet 15 kg, co czyniło z nich absolutnych rekordzistów, jak na przedstawicieli rodziny gołębiowatych. To wówczas dodo podreptały na brzeg, by z zainteresowaniem popatrzeć na nieznanych gości, którzy przypłynęli na Mauritius. Również przybysze z zainteresowaniem przyjrzeli się gospodarzom. "Miały żołądki tak duże, że jednym mogło się pożywić dwoje ludzi; były to najsmaczniejsze części tych ptaków" – zanotował w 1598 r. zwiedzający wyspę Heyndrick Dircksz Jolinck. Sześćdziesiąt lat później zjedzono ostatniego ptaka. Wedle zapisków piersi i żołądki dodo smakowały wprost wybornie. Dziesięć milionów lat bezpiecznej egzystencji gatunku zakończyli przybyli z Europy konsumenci, a ściślej mówiąc ludzie oraz towarzyszące im na okrętach szczury.
Człowiekowi, żeby upodobnić się do dodo nie potrzeba milionów lat. W zupełności wystarczy kilka dekad. Niezachwiane bezpieczeństwo początkowo daje poczucie szczęścia, jednak trwające długo staje się czymś postrzeganym, jako rzecz naturalna. Tak, jakby miało nigdy się nie skończyć. Co ciekawe społeczność, mogąca się cieszyć takim komfortem, stopniowo zaczyna przejawiać tendencje samobójcze. Na początek sygnalizuje ją utrata wiary w to, że jakieś niebezpieczeństwa naprawdę istnieją.
Jeśli ktoś chciałby zafundować sobie, szybką i darmową podróż w cudownie bezproblemową przeszłość, powinien po prostu sięgnąć po strategię lizbońską. Ów zupełnie już zapomniany dokument został przyjęty, jako plan rozwoju UE przez Radę Europejską w marcu 2000 r. na posiedzeniu w Lizbonie. Szefowie rządów państw Unii uzgodnili wówczas plan, który jak zapewniano doprowadzi: "w ciągu następnej dekady do tego, że Unia stanie się najbardziej konkurencyjną i dynamiczną, opartą na wiedzy gospodarką świata, zapewniającą zrównoważony wzrost gospodarczy, kreowanie nowych miejsc pracy i spójność społeczną". Próżno w nim szukać rozważań o zagrożeniach, jest tylko wizja świetlanej przeszłości.
Idealnie dopasowana do postawionej przez Francisa Fukuyamę w 1989 r. tezy, że triumf Zachodu nad sowieckim komunizmem oznacza, iż liberalna demokracja wkrótce będzie dominującym w świecie systemem politycznym. Wszystkie kraje w sferze publicznej i ekonomicznej miały stopniowo adoptować jej zasady na własny grunt. Postawa ówczesnych elit każe sądzić, iż szczerze wierzyły one zarówno w strategię lizbońską, jak i „koniec historii” Fukuyamy.
A przecież w Europie Zachodniej, już od lat 70. trwał proces dezindustrializacji. Wielkie koncerny wyprowadzały produkcję przemysłową na Daleki Wschód i na Starym Kontynencie liczba ludzi związanych z wytwarzaniem dóbr systematycznie malała. Przybywało pracy w usługach oraz wolnych zawodów. W obu przypadkach pracuje się więcej niż 8 godzin dziennie, a zarabia się dużo mniej. Zaczęła więc zanikać klasa średnia. Za to napływali emigranci z Trzeciego Świata dociążając systemy socjalne. Z krajów arabskich dotarł na Stary Kontynent także wojujący islam, dając poczucie tożsamości i własnej godności żyjącym na marginesach społeczeństw przybyszom z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu.
Co więcej, okazało się to pociągające dla ich potomków. Na to nakładały się kolejne konflikty zbrojne, wybuchające tuż za granicami Europy oraz marzenia nowego prezydenta Rosji Władimira Putina o odbudowaniu ZSRR. Zagrożeń było coraz więcej, lecz europejskie elity ignorowały dokładnie wszystkie. Nawet światowy krach gospodarczy w 2008 r., choć brzmiał jak bicie dzwonu na trwogę, mało kogo obudził. Acz należy przyznać, iż z obecnej perspektywy jego nadejście może okazać się wyjątkowo szczęśliwym wydarzeniem. Zagrożenia mogły nadal skrycie rosnąć w siłę, jednak ekonomiczne załamanie gwałtownie przyśpieszyło trwające już procesy. To, co buzowało pod powierzchnią, nagle wylało się z hukiem.
Okazało się, że w Europie Zachodniej wcale dobrze się nie dzieje, bo klasa średnia wymiera, a gospodarki USA i Chin są o wiele bardziej konkurencyjne. Do tego Stary Kontynent nie radził sobie z asymilacją milionów emigrantów. Mimo to odruchy obronne budziły się z trudem. Wymieniająca się władzą od 1945 r. europejska elita polityczna - czyli chadecy, socjaliści i liberałowie - długo okazywała się niezdolna do zdecydowanych działań. Jej zachowania świadczyły, iż wiarę w wieczne bezpieczeństwo traciła z wielkim trudem. Gdyby było inaczej, zapewne walkę z tym, iż co roku 50 mld euro zawłaszczają sobie różne mafie, podjęto by dużo wcześniej.
Jednak o wiele łatwiej przychodziło obcinanie wydatków socjalnych, podnoszenie podatków, zmuszanie obywateli do zaciskania pasa w imię ograniczania deficytu budżetowego. Choć przecież od co najmniej 2011 r. Komisja Europejska miała dość informacji świadczących, że "karuzele VAT-owskie" to europejska codzienność. Podobnie jak unikanie płacenia podatków przez wielkie korporacje oraz ucieczka bogaczy do rajów podatkowych.
Patrząc wstecz nie sposób uciec od skojarzenia, że stare elity polityczne, jako żywo przypominały sektę antyszczepionkowców. Jej członkowie nigdy nie doświadczyli na własnej skórze śmiertelnych chorób zakaźnych, stracili więc wiarę, że są groźne (a może w ogóle nie istnieją?). Ich poczucie bezpieczeństwa podważała natomiast fama, że szczepionki mogą szkodzić dzieciom. Robią więc obecnie wszystko co możliwe, by ich dzieci doświadczyły w przyszłości zaraz, jakie niegdyś zbijały miliony ludzi. Paradoksalnie im później one wrócą, tym zabiją więcej wyznawców rosnącej w siłę antyszczpionkowej religii.
Ten sam mechanizm zadziałał w przypadku europejskich elit, które wyrzekły się dbania o bezpieczeństwo i dobrostan zwykłych obywateli już dawno temu. Acz tu zarazy już wróciły. "Integracja europejska pomogła w realizacji wielowiekowej nadziei na pokój w Europie, po tym jak nieposkromiony nacjonalizm i inne skrajne ideologie doprowadziły Europę do barbarzyństwa dwóch wojen światowych. Również i dzisiaj nie możemy i nie powinniśmy uznawać, że pokój i wolność, dobrobyt i pomyślność są dane raz na zawsze"- można wyczytać w apelu, podpisanym przez prezydentów 21 krajów Unii, jaki upubliczniono w połowie tygodnia.
Diagnoza jak najbardziej trafna, ale znamienne, iż chadecy, socjaliści, liberałowie zaczęli przyjmować ją do wiadomości, dopiero w momencie, gdy realna stała się dla nich groźba utraty władzy. Ale nie tak jak dotychczas, gdy po kolejnych wyborach można było z ław opozycji parlamentarnej znów wrócić do rządów. Tym razem triumfy populistów niosą ze sobą niebezpieczeństwo całkowitej wymiany elity oraz zmiany ustrojów politycznych, a także rozpadu Unii. Dopiero bezpośrednie zagrożenie stracenia uprzywilejowanej pozycji, stało się dostatecznie słyszalnym sygnałem do pobudki. Czy nastąpiła na czas pokażą nadchodzące wybory do Parlamentu Europejskiego oraz te w kolejnych latach. Dotykani coraz większą liczbą lęków obywatele mogą, nie docenić eksplozji nowych, dobrych chęci starych elit. Zwłaszcza, gdy co chwila pojawiają się kolejne dowody, że te od dekad żyły w świecie swych imaginacji, a zwykłych ludzi miały głęboko w nosie.