Magdalena Rigamonti: Kiedy pani usłyszała o Korczaku?
Krystyna Starczewska: Jeszcze w czasie wojny. Jest kolacja, siedzimy przy stole, wchodzi tata, siada, zakrywa twarz rękoma i nic nie mówi. Pytamy, co się stało. A on ze łzami w oczach odpowiada, że dziś wywieźli z getta na śmierć do Treblinki tego wspaniałego człowieka, doktora Korczaka i wszystkie dzieci, którymi się opiekował. Pierwszy raz widzę ojca płaczącego. Byłam mała, miałam wtedy pięć lat, a zapamiętałam tę chwilę, bo zrobiła ona na mnie wielkie wrażenie. Tata opowiedział mi dużo o Korczaku, a potem zaczęłam czytać pisma Korczaka i poznawać jego idee wychowawcze. Zdanie: „dziecko nie dopiero będzie, ale już jest człowiekiem” towarzyszy mi w mojej pracy wychowawczej od chwili, gdy zostałam nauczycielką.
Pani jest z pokolenia dzieci wojny.
Z ostatniego, które wojnę pamięta. Miałam dwa lata, kiedy się wojna zaczęła i siedem, jak się skończyła.
To migawki?
Migawki, ale te migawki wystarczają, żeby wiedzieć, że wojna i nienawiść to największe zło. Oto jedna z takich wojennych migawek. Idę ulicą z moim starszym bratem Stefulkiem, który potem zginął w Powstaniu Warszawskim. Pod ścianą siedzi dwoje dzieci. Dziewczynka w moim wieku i mały chłopczyk. Stefulek chce podejść ze mną do dzieci, ale nagle chwyta mnie na ręce i szybkim krokiem odchodzi, zbliżają się gestapowcy. Patrzę przez ramię brata, słyszę strzały i widzę martwe dzieci na chodniku. Płaczę. „To były dzieci z getta” – mówi Stefulek. „Ktoś je wyprowadził, chciał uratować i z jakiegoś powodu zostawił na ulicy”.
Oto inna migawka. Wchodzę do kuchni i patrzę, jak mój brat Stefulek podnosi deskę od podłogi i chowa pod nią karabin. Prawdziwy karabin. Zobaczył, że widzę, co zrobił. Chwyta mnie mocno za rękę i mówi: „ Krysiu, nikomu ani słowa o tym, co widziałaś. Jeżeli komukolwiek powiesz, to przyjdą tutaj Niemcy i wszystkich nas zabiją. Ciebie też. Nikomu ani słowa, bo wszyscy zginiemy”. Całą noc nie mogę spać z przerażenia. Rano wychodzę na podwórko, a tam koleżanka moich braci, 12-latka, Tereska. Mam do niej wielkie zaufanie. Podchodzę i mówię: „wiesz, Tereska, Stefulek schował w kuchni pod podłogą prawdziwy karabin, bardzo się boję, bo…”. A ona: „świetnie, że mi to powiedziałaś, nie wiedziałaś, że jestem volksdeutchką, już idę na Gestapo opowiedzieć o tym”. Rozpacz, strach, czekałam aż po nas przyjdą i wszystkich zabiją. Znowu całą noc nie śpię z przerażenia. Rano wychodzę, a Tereska czeka pod moimi drzwiami i mówi: „no, co? Pewnie nie spałaś z przerażenia. No i dobrze, bo może zapamiętasz na całe życie, że takich rzeczy nie mówi się nikomu. Rozumiesz, nikomu!”
Dzieci zachowywały się, jak dorośli.
To była rzeczywiście lekcja dochowywania tajemnic dana mi na całe życie. I może jeszcze jedna migawka. Idę do kolegi z sąsiedniej klatki schodowej, żeby zawołać go na podwórko. Na pierwszym piętrze uchylone drzwi, dozorca wynosi z mieszkania kubeł i mówi do mnie: „nie zaglądaj tu, bo chyba wiesz co tu się stało. Ci ludzie ukrywali u siebie w mieszkaniu Żydów, ktoś doniósł, przyszli Niemcy, zastrzelili wszystkich. Ciała zabitych wywieziono, a ja teraz muszę wycierać krew, która została na podłodze.” Przypomina mi się zawsze ta chwila, kiedy toczy się dyskusja o tym, jak zachowywali się Polacy wobec Żydów w czasie Holokaustu. Jedni ryzykowali życie własne i swoich najbliższych, żeby ratować Żydów, inni dla zysku lub z chorej nienawiści donosili Niemcom. I jedni i drudzy byli Polakami. Jesteśmy naprawdę podzielonym społeczeństwem. Nie można więc uogólniać tej sprawy mówiąc, że Polacy to naród bohaterów, albo że Polacy to naród zbrodniarzy. Tego typu uogólnienia są zawsze fałszywe.
Była pani małą dziewczynką.
Jednak wnioski z moich dziecięcych wojennych wspomnień są oczywiste. Całe moje pokolenie jest obarczone traumą. Ta trauma mnie ukształtowała i dzięki niej wiem, że nie ma gorszej rzeczy niż wojna i nienawiść. Niedługo jednak nie będzie już nikogo, kto pamięta okrutne czasy wojny i rozpętanej nienawiści z własnego doświadczenia. Będzie więc można swobodnie manipulować ludzką świadomością w tej sprawie.
Mamy za sobą 75 lat pokoju.
No właśnie. I teraz walka trwa o to, w jakim duchu wychowywać dzieci i młodzież. To jest pierwsza linia frontu. W nowych podstawach programowych dla ośmioletnich szkół podstawowych główną ideą, którą należy przekazywać uczniom, jest patriotyzm prowadzący do bohaterstwa w walce z wrogiem, a nie idee humanizmu i przestrzeganie przed nienawiścią. Osobiście jestem głęboko przekonana, że dzieci trzeba przede wszystkim chronić na wszelkie sposoby przed nienawiścią. Tak je wychowywać, by były otwarte na różnorodność świata, a nie wrogo nastawione do innych. Polska szkoła ostatnich trzech lat to powrót do autorytarnego systemu nauczania i wychowania z czasów PRL-u i do pruskiej tradycji szkolnej. Posłuszeństwo, podporządkowanie odgórnym nakazom, pamięciowe opanowanie przekazywanych informacji bez dyskusji, prawa do własnych poglądów, samodzielnego myślenia i wnioskowania. Nowe podstawy programowe dla ośmioletniej szkoły podstawowej są tak przeładowane, że na nic nie starcza czasu poza wkuwaniem na pamięć informacji z niepowiązanych ze sobą dziedzin wiedzy. Nauczyciel nie ma czasu na rozwijanie osobistych zainteresowań swoich uczniów, na uczenie ich samodzielnego i krytycznego myślenia, współpracy zespołowej. Jedynym motywem skłaniającym uczniów do nauki w tej sytuacji jest rywalizacja o stopnie i przymus w postaci stosowania kar i nagród. Nauczyciele nie mogą realizować sensownej pracy pedagogicznej, bo są spętani nakazami płynącym od władz. Poza tym jeśli w klasie jest obecnie często po 36 uczniów, jak można oczekiwać od nauczyciela indywidualnego podejścia do dziecka, rozpoznania jego uzdolnień i zainteresowań i rozwijania ich.
Zdarza się, że i przy 25 sobie nie radzą, że są nieprzygotowani do zawodu, że nie mają powołania.
Zawsze uważałam, że trzeba zmienić formę przygotowania nauczycieli do zawodu, że nie wystarcza jedynie przygotowanie przedmiotowe. Potrzebne jest zdobycie umiejętności obcowania z dzieckiem jako partnerem dialogu, umiejętności rozpoznawania jego problemów, jego uzdolnień, zainteresowań i umiejętności rozwijania ich. Nauczyciel musi też wiedzieć, jak organizować pracę zespołową uczniów, jak uczyć ich pozbawionej rywalizacji współpracy, a także ponoszenia współodpowiedzialności za tworzoną z innymi społeczną wspólnotę. To jest oczywiście przeciwieństwo metod stosowanych w szkolnictwie autorytarnym.
Szkoły stojące najwyżej w rankingach to szkoły autorytarne.
Tak, to szkoły, które nie przyjmują dzieci o określonych potrzebach czy trudnościach, bo psułyby im pozycję w rankingach. Dobra szkoła w Polsce musi mieć ostry egzamin wstępny i przyjmować tylko prymusów, laureatów olimpiad, bo to jej zapewnia wysokie miejsce w rankingach. A dzieci z trudnościami psychologicznymi, dzieci uchodźców, które nie znają dobrze polskiego, dzieci z patologicznych środowisk nie będą od razu prymusami, ba, one mogą nigdy nie stać się prymusami, więc po prostu nie warto się nimi zajmować. Wiem, że rodzice też nastawieni są na rywalizację, na stopnie. Pamiętam, jak zetknęłam się z dziećmi uchodźców i pomyślałam, że moglibyśmy je przyjmować do naszej szkoły na miejsca specjalne bez egzaminów wstępnych, podobnie jak dzieci z domów dziecka i dzieci z orzeczeniami. Doszłam do wniosku, że w każdej klasie powinny być zarezerwowane cztery miejsca dla uczniów o specjalnych potrzebach, którzy będą zwolnieni od zdawania egzaminu wstępnego i wpłacania czesnego. Ale ponieważ prowadziłam szkołę demokratyczną, mój pomysł musiał zostać przegłosowany na walnym zebraniu rodziców. Na tym zebraniu rodzice wstają i mówią jeden po drugim, że to bardzo niedobry pomysł, nie dość bowiem, że będą ponosić koszty kształcenia tych dzieci, to jeszcze nauczyciele będą bardziej skupieni na nich, niż na ich dzieciach, no i oczywiście szkoła obniży swoją pozycję w rankingach. Kiedy pomyślałam, że mój projekt przepadł, wstał jeden z ojców i zwrócił się do rodziców: „czy państwo żałowaliby pieniędzy na wycieczki swoich dzieci, na pomoce naukowe, na naukę języków?” Wszyscy, oczywiście, że nie, a on na to, że nie powinni też ich żałować na przyjmowanie do szkoły dzieci o specjalnych potrzebach, takich na przykład jak dzieci uchodźców, bo to jest inwestycja w rozwijanie postaw moralnych ich dzieci, w ich świadomość etyczną, kulturę, przyswajanie podstawowych i najważniejszych wartości. Zaległa cisza. Ludzie zrozumieli, że obecność w szkole uczniów wymagających pomocy i wsparcia jest z korzyścią dla ich własnych dzieci, bo uczy empatii, rozumienia świata, wielokulturowości, poznawania innych.
Sprawdzianem efektów wychowawczych, jakie udało się nam osiągnąć dzięki przyjmowaniu do szkoły uchodźców, było dla mnie takie na przykład wydarzenie. Ukrainka, nasza uczennica przyszła pewnego dnia na lekcje zapłakana. Powiedziała, że otrzymała informację, że ją i całą jej rodzinę mają deportować z Polski. Koledzy przejęli się sprawą i zorganizowali manifestacje protestacyjną wobec tej decyzji przed Urzędem d/s Cudzoziemców. Akcja młodzieży, która nabrała rozgłosu, spowodowała, że władze wycofały nakaz deportacji. I tak nasi uczniowie poznali w działaniu, jak wiele można osiągnąć okazując solidarność tym, którzy potrzebują naszej pomocy.
Trafiła też kiedyś do naszego gimnazjum dziewczynka na wózku z niezamożnej rodziny. Po ukończeniu gimnazjum uczęszczała do naszego liceum IB z maturą międzynarodową. W tym roku zdała maturę i dostała się na studia w Anglii. Zaoferowano jej tam stypendium, miejsce w domu akademickim, a także pokój dla mamy, która musi się nią opiekować. Niedługo obie wyjadą do Londynu.
To jest robienie roboty za państwo.
Tak powinny funkcjonować szkoły.
Publiczne?
Każde.
Ta dziewczyna na wózku mogłaby przepaść w publicznej szkole?
Wszyscy musimy zrozumieć, że dobry nauczyciel to nie jest tylko ten od prymusów, ale przede wszystkim ten, który umie zrozumieć sytuację każdego dziecka i pomóc mu. Wyobraża sobie to pani w klasie, w której jest 36 uczniów? Wyobraża sobie to pani w systemie, kiedy dzieci nie uczą się samodzielnie myśleć, dyskutować, tylko są zmuszone do wkuwania niepowiązane ze sobą informacji. Do tego nowy program nie tylko jest przeładowany, ale przede wszystkim zideologizowany. W podstawie programowej dla szkoły podstawowej jest jasno powiedziane, że głównym celem nauczania jest kształtowanie postawy patriotycznej.
Przecież to nic złego.
Chodzi o metody prowadzące do realizacji tego celu. Proszę spojrzeć na listę lektur prezentowaną w podstawie programowej dla ośmioletniej szkoły podstawowej. Polska literatura XIX wieczna, prawie nie ma literatury współczesnej i powszechnej. Nawet Szekspira nie ma na tej liście. Program historii to w zasadzie historia Polski, tylko z niewielkimi odniesieniami do historii powszechnej, o ile miała wpływ na Polskę. Także we wstępie do programu geografii jest napisane, że głównym celem lekcji tego przedmiotu powinno być kształtowanie postaw patriotycznych. Andrzej Waśko, doradca prezydenta Dudy d/s wdrażania reformy oświaty napisał wprost: „Polacy o wykształceniu podstawowym i zawodowym okazali się silniejszym elementem społecznym niż cała wielka rzesza magistrów. Ci, którzy nie studiowali, nie mieli bowiem okazji zarazić się głęboko postmarksistowskimi wartościami i modnymi sloganami nowej lewicy. Ponieważ ostoją tego myślenia po latach PRL-u pozostały uniwersytety i środowiska opiniotwórcze, wychowankowie tych środowisk i ich satelici przesiąkli tą ideologią w znacznie większym stopniu niż ludzie prości.”
Ta fałszywa ideologia to tolerancja, otwartość?
Te słowa są jakby przyznaniem się do tego, że celem wprowadzanej reformy edukacji jest obniżenie poziomu kształcenia ogółu Polaków, aby stali się silniejszym, czyli w pełni podporządkowanym władzy, elementem społecznym. Przecież to jest myślenie o wychowaniu rodem z PRL-u. Pamiętam to z czasów, gdy zaczynałam pracę w szkole w 1958 roku. Szłam do pracy w mojej pierwszej szkole z Korczakiem w sercu. Byłam pewna, że będę się w swoich działaniach wychowawczych kierować jego zdaniem, że „dziecko nie dopiero będzie, ale już jest człowiekiem”, że „nie ma dzieci, są ludzie”. To z czym się zetknęłam w tej szkole naprawdę mnie przeraziło. Nauczyciele mówili swoich uczniach z prawdziwą niechęcią, bili linijką po rękach, kazali im za karę klęczeć w kącie. Dzieci oczywiście były nieznośne i przyzwyczajone do tego, że wymusza się posłuszeństwo ostrymi represjami, biciem, stawianiem do kąta. Postanowiłam nie stosować takich metod, wymyśliłam, że będę przez ostatnie dziesięć minut każdej lekcji opowiadać im coś niesłychanie ciekawego. I zawsze celowałam tak, żeby moment szczególnie ciekawy przypadał na dzwonek. Mówiłam na przykład: „i zawisnął ręką na balkonie...” A dzieci: „I co, spadł, spadł?” I wtedy dzwonek. A ja, że jeśli będą dobrze pracować opowiem dalszy ciąg tej historii pod koniec następnej lekcji. Dzieciaki były więc spokojne na moich lekcjach nie ze strachu przed represjami lecz w oczekiwaniu na dalszy ciąg opowieści, która ich zafascynowała.
Wymyślała je pani?
Wymyślałam. Poza tym inscenizowałam ze swoimi uczniami lektury, które czytaliśmy. Pamiętam, jakie zrobił na wszystkich wrażenie wystawiony przez moich uczniów spektakl „Balladyny”. Rodzice nie byli jednak zadowoleni z moich metod wychowawczych. Na pierwszym zebraniu stwierdzili, że stosowanie kar fizycznych za niewłaściwe zachowanie jest w wychowaniu niezbędne. Synowie zaczęli się im teraz stawiać, gdy wymierzają im zasłużoną karę. „Pani nas nie bije, tylko z nami rozmawia” – mówią swoim ojcom. W końcu postanowili, że ponieważ nie chcę lub nie potrafię stosować właściwych kar, powinnam się zgodzić, żeby oni, jako ojcowie, przejęli to na siebie. Raz w tygodniu przychodzić będą do szkoły i wymierzą tyle razów paskiem w tyłek chłopakom, na ile sobie zasłużyli niewłaściwym zachowaniem. Do mnie należeć będzie tylko zapisywanie ich występków i przekazywanie tych danych ojcom.
Teraz też coraz częściej słychać, że klaps to nie przemoc.
To zdaje się obecny Rzecznik Praw Dziecka powiedział, że klaps nie zostawia wielkiego śladu. Z tamtą szkołą rozstałam się po roku pracy. Moje odejście poprzedziły takie wydarzenia. Pewnego dnia wchodzi do klasy chłopiec i widzę, że stróżka krwi cieknie mu po szyi. Pytam, co się stało, a on że wraca z rozmowy u pana dyrektora. Pan dyrektor miał zwyczaj targania niegrzecznych dzieci za uszy. Tym razem pociągnął widocznie za mocno i naderwał dziecku małżowinę. A to inne wydarzenie. Przychodzę rano do szkoły, pierwsza przed wszystkimi. Toaleta przy pokoju nauczycielskim jest zamknięta. Szukam klucza, otwieram, a tam na podłodze leży śpiący chłopiec. Budzę go, pytam, co tu robi, a on: „pani mnie zamkła”. Okazało się, że nauczycielka zamknęła go za karę w toalecie i zapomniała wypuścić przed pójściem do domu. Rodzicie nie szukali dziecka, bo to alkoholicy, więc pewno nawet nie zauważyli, że nie wrócił do domu. Dziecko w tak trudnej sytuacji wymagało szczególnej troski z naszej, pedagogów strony, a nie tego typu bezmyślnych represji. Wściekłam się, pobiegłam do dyrektora. Mówię, że w naszej szkole łamane są podstawowe prawa dziecka, a on z mordą na mnie, że ma dosyć mojego wtrącania się we wszystko, zwracania uwagi doświadczonym nauczycielom, że sobie nie wyobraża dalszej współpracy ze mną, jeśli nie zmienię swego postępowania. A ja na to, że także nie wyobrażam sobie dalszej pracy w tak funkcjonującej szkole. Z końcem roku rozwiązana została ze mną umowa o pracę.
Poddała się pani.
Nie poddałam się, poszłam uczyć gdzie indziej. Pracowałam jako nauczycielka do 1967 roku, aż do momentu, kiedy otrzymałam od władz oświatowych zakaz wykonywania zawodu na terenie całej Polsce. Uczyłam wtedy w Liceum im. Juliusza Słowackiego. Na moich lekcjach uczniowie mogli myśleć samodzielnie, prezentować swoje przekonania, dyskutować. Byli do tego przyzwyczajeni. Kiedy przyszła matura oczywiście pisali ją zgodnie ze swoimi przekonaniami. Pamiętam, że temat wypracowania maturalnego dotyczył problemu patriotyzmu w literaturze. Jedna z moich uczennic napisała zgodnie ze swoimi przekonaniami pracę w duchu idei chrześcijańskich, przyjmując za motto słowa polskich biskupów do biskupów niemieckich: „ Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Druga – anarchistka z przekonań zaczęła swoją pracę od zdania : „Słowo ojczyzna, czy to w ataku czy to w zagrożeniu zawsze cuchnie mordem” i uzasadniała jak łatwo patriotyzm przeradza się w nacjonalizm, który jest źródłem nienawiści i przyczyną największych zbrodni w dziejach ludzkości. Oceniłam obie te prace bardzo dobrze za samodzielność myślenia i umiejętność uzasadniania formułowanych tez. Dyrektor nakazał mi wystawienie za te prace, jako całkowicie niezgodnych z obowiązującą ideologią, ocen niedostatecznych. Kiedy odmówiłam, komisja wystawiła oceny dostateczne, a ja otrzymałam wypowiedzenie z pracy. Niedługo potem przyszło zawiadomienie z Kuratorium, że odbiera mi się prawo do nauczania, bo jak napisano w uzasadnieniu tej decyzji „wychowuje młodzież w duchu fideizmu i jednocześnie staram się zdobywać sympatie uczniów poprzez schlebianie ich najniższym instynktom” . Nie mogłam uczyć aż do 1989 roku, do chwili, kiedy udało mi się stworzyć nasze I Społeczne Liceum Ogólnokształcące.
Pani brała udział w rozmowach Okrągłego Stołu.
Tak uczestniczyłam w tych rozmowach przy podstoliku edukacyjnym z ramienia Solidarności. Walczyłam wtedy o uzyskanie prawa do tworzenia szkół niezależnych, które mogłyby realizować własne innowacyjne koncepcje pedagogiczne i wychowawcze.
Rozumiem, że już wtedy pani wiedziała, że publicznej edukacji w zasadzie nie da się zreformować.
Nie, to nie tak. Wtedy zakładaliśmy, że te nasze szkoły staną się laboratorium zmian całego systemu edukacji. Wiedzieliśmy, że nie da się odgórnie zmienić sposobu uczenia i wychowania młodzieży, trzeba nowatorskie metody wypróbować w praktyce. Chodziło o to, żeby dać nauczycielom szczególnie zainteresowanym edukacją możliwość takich zmian w sposobie uczenia i wychowania dzieci i młodzieży, żeby to się potem dało upowszechnić.
Ale się nie upowszechniło.
To jest długotrwały proces, który powinien być wspierany przez władze.
Był?
Teraz został zatrzymany. Czuję niestety, że stare wraca. Władza chce, żeby szkoły stały się miejscem wychowania obywateli posłusznych, nie myślących samodzielnie, zależnych. Pan Waśko jasno sformułował ten cel. Potrzeba jak najwięcej ludzi prostych, bo nimi jest łatwiej sterować, łatwiej nimi manipulować. Polacy o wykształceniu podstawowym okazali się przecież silniejszym elementem niż cała wielka rzesza magistrów. I zastanawiam się tylko, kiedy znowu w szkołach zaczną być stosowane metody znane mi z czasów PRL-u. Skoro, jak mówi Rzecznik Praw Dziecka, klaps nie zostawia śladów, to może ciąganie za ucho też nie, może walenie linijką po łapach też nie, może klęczenie w kącie też nie. Może to wszystko znowu uznane zostanie za skuteczne metody wychowania. Przy takim powrocie do przeszłości, wszystko jest przecież możliwe. Wszystko. Polska szkoła jest w wielkim kryzysie.
Coraz większa liczba niepublicznych szkół, za które trzeba płacić powoduje coraz większe rozwarstwienie społeczne.
Bo ludziom się wydaje, że ten sposób uciekną od systemu. Wiadomo jednak, że całkowicie nie uciekną. Przecież szkoły niepubliczne też muszą przyjąć obowiązujący program i obowiązującą strukturę, bo dzieci muszą zdawać egzaminy, które opierają się na tym programie. Ten przymus dotyczy całego szkolnictwa. Kiedy w 1989 roku zakładaliśmy naszą szkołę cele mieliśmy jasne. Wiedzieliśmy, że chcemy stworzyć szkołę demokratyczną, szkołę, która uczy odpowiedzialności za tworzoną z innymi wspólnotę. Młodzież miała w naszej szkole prawo do podejmowania decyzji w różnych ważnych dla siebie sprawach.
Chciała pani stworzyć społeczeństwo obywatelskie.
Oczywiście. Chcieliśmy nauczyć młodzież zasad demokracji. W związku z tym, w szkole był Sejm, do którego wybierano uczniów, rodziców i nauczycieli. Była Konstytucja przez ten Sejm uchwalona. Uczniowie wiedzieli, że jak chcą coś zmienić, to muszą kandydować do Sejmu albo rozmawiać, dyskutować z jakimś posłem. Była władza wykonawcza – Rada Szkoły, czyli jakby rząd złożony z przedstawicieli trzech stanów - uczniów, rodziców i nauczycieli. Był też niezawisły sąd szkolny. W każdej sprawie sądziło trzech sędziów: uczeń, rodzić i nauczyciel wybrani, tak jak posłowie do Sejmu członkowie Rady Szkoły, w demokratycznych wyborach.
Miesiąc czesnego w szkole społecznej to 1000 - 2000 zł.
Są też tańsze szkoły, istnieją także szkoły społeczne, które funkcjonują tylko z subwencji oświatowych. Niestety, jestem sobie w stanie wyobrazić, że wychodzi zarządzenie MEN powołujące się na to, że szkoły społeczne i prywatne są powodem rozwarstwienia społecznego i należy zakazać ich funkcjonowania , bo naród musi być jednością. Myślę, że PiS może do tego zmierzać, bo w szkołach niepublicznych uczniowie mogą, cytując pana Waśko „przesiąknąć fałszywą ideologią”. Likwidacji szkół niepublicznych może przyświecać szlachetna idea przeciwdziałania rozwarstwieniu społecznemu. Poza tym, można grać stereotypem, że do tych szkół tych chodzą tylko dzieci ludzi bogatych.
Kiedyś nie przyjęła pani do swojej szkoły bratanicy Jarosława Kaczyńskiego, Marty Kaczyńskiej.
Wypomniał mi to Jarosław Kaczyński w swojej książce, twierdząc, że była to decyzja skierowana przeciwko niemu. Chociaż powtarzam to od wielu lat, egzaminy na Bednarską były anonimowe, żeby uniknąć jakiejkolwiek stronniczości.
To u pani w szkole uczniowie tańczyli poloneza równości.
Tańczyli. Dziewczyny z dziewczynami, chłopcy z chłopcami, a fu.
To pani dała przyzwolenie?
Nie, już nie byłam dyrektorką.
Ale...
Ale gdybym była, to bym oczywiście dała, bo jestem głęboko przekonana, że nie ma ważniejszej rzeczy w wychowaniu niż uczenie tolerancji, otwartości i solidarności wobec innych od nas.