Apple jest znane ze swoich widowiskowych sposobów wprowadzania produktów na rynek. Tradycję rozpoczął sam Jobs, który przy takich okazjach występował jako skrzyżowanie niosącego dobrą nowinę Jezusa z Davidem Copperfieldem wyciągającym z bezbarwnej nicości technologiczną magię. Jobs wytwarzał wokół siebie słynne, zakrzywiające racjonalność pole magnetyczne, któremu sama się ochoczo poddawałam – i kiedy ponad dekadę temu oglądałam prezentację pierwszego iPhone’a, byłam całkowicie przekonana, że mam do czynienia z unikatowym momentem w historii; rodzajem chwili, w którym pęka jedna z membran oddzielających teraźniejszość od przyszłości. Był to też jeden z tych rzadkich wówczas przypadków, kiedy technologia (a w domyśle: nauka, badania, inżynieria, design) ustawiała się w samym centrum zwykle pustej treściowo popkultury. To było coś w rodzaju nieprzewidzianie ogromnego sukcesu sitcomu o naukowcach "Teoria Wielkiego Wybuchu" – tylko o zupełnie innym, realnym ciężarze gatunkowym. Jobs był prorokiem i magikiem, bo potrafił w pięknie prosty sposób sprząc ze sobą zwykłe czynności życia codziennego i wizję. Na nowo skonstruował nam codzienność.
Przez ostatnie kilka lat odpuściłam sobie oglądanie eventów Apple’a. Ale w tym roku, trochę w ramach ćwiczeń z nostalgii, postanowiłam zasiąść przed komputerem; także dlatego, że zepsuł mi się telefon i chciałam zapoznać się z ofertami. Siadam, proszę państwa, i nie mogę się nadziwić. Wytrzeszczam oczy, przecieram twarz, poprawiam ekran komputera i wciąż nie rozumiem, jakim cudem może dziś mieć miejsce taki nieprawdopodobny kulturowy absurd jak applowska prezentacja. Co tu robić? Śmiać się? Płakać? Uciekać do lasu?
Pierwszy dysonans: oto Cook wchodzi na scenę, zbierając nabożne oklaski, jakby był Mickiem Jaggerem, który pobierał lekcje scenicznej prezencji u Kaszpirowskiego. Ale Cook nie jest Steve’em Jobsem, a iPhone to dziś już tylko telefon, taki sam czarny prostokąt, jaki oferują Samsung, Huawei i reszta konkurencji. Kolejna iteracja tego telefonu różni się od poprzednich na przykład "szybszym Face ID" (odblokowanie przez rozpoznanie twarzy) albo dłuższym życiem baterii, ale zasadniczo jest to ciągle wyświetlacz ze świecącymi nań kwadracikami aplikacji. To produkt, a przy tym cholernie drogi produkt, 1 tys. dol. za średnią wersję – i Cook nie zapuszcza już sondy w przyszłość, ale wyłącznie w głąb naszych kieszeni.
Reklama