Propozycja wprowadzenia powszechnych opłat za studia pojawiła się we właściwym dla rozpoczęcia dyskusji momencie: po wyborach parlamentarnych.
Już samo publiczne postawienie problemu opłat za studia wskazuje na zmiany zachodzące w świadomości społecznej. Jeszcze kilka lat temu wszyscy twierdzili, że studia są bezpłatne. Wynikało to z tego, że w świadomości ogółu istniały tylko uczelnie państwowe, których działalność była w pełni finansowana przez podatników. Od początku lat 90. faktyczna sytuacja na runku usług edukacyjnych zmieniła się jednak znacząco: powstały uczelnie prywatne praktycznie niekorzystające z pieniędzy budżetowych, jest tych uczelni trzykrotnie więcej niż państwowych. Ujawniło to, że istnieje bardzo liczna grupa osób gotowych do płacenia za studia. Oznacza to, że dla znaczącej części społeczeństwa płacenie za studia jest codziennością, choć dla polityków było tematem tabu.
Obecna propozycja wprowadzenia powszechnego czesnego robi jednak wrażenie nieprzemyślanej. Jako argumenty za wprowadzeniem opłat podaje się to, że 60 proc. studentów już płaci, że będzie sprawiedliwie, jeśli wszyscy będą płacić po równo, że uczelnie zyskają dodatkowe środki na zatrudnianie wybitnych naukowców, że znajdą się w ten sposób pieniądze na pokrycie kosztów prowadzenia domów studenckich.
O ile sama idea wprowadzenia opłat za studia jest, moim zdaniem, słuszna, o tyle zarówno argumentacja, jak i płytkość proponowanych zmian budzą głęboki sprzeciw. To, że 60 proc. studentów już za studia płaci, jest argumentem do postulowania zmian w konstytucji, a nie do uzasadniania tego, by płaciło także 40 proc. pozostałych. Równe opłaty z definicji nie są uczciwe, bo różny jest koszt studiów na różnych kierunkach. Czesne nie powinno być zryczałtowanym mandatem za studia, lecz opłatą za kupowaną wiedzę.
Po wprowadzeniu odpłatności za studia to studenci i ich rodziny będą podejmować decyzje o wyborze typu i czasu studiów, zestawiając je z koniecznym do poniesienia kosztem. Istotne stanie się to, jak szybko koszt studiów zwróci się dzięki zwiększonym po ukończeniu studiów dochodom. Bo przecież ukończenie studiów to przede wszystkim metoda na lepszą przyszłość. Dlaczego podatnicy mają ułatwiać komuś uzyskanie większych dochodów? Jakość programów nauczania ocenią absolwenci i ich pracodawcy.
Płacenie za studia zmienia motywacje studiujących. Wystarczy posłuchać, jak reagują na spóźnienie nauczyciela akademickiego studenci zaoczni, a jak dzienni, by stwierdzić, że na runku edukacyjnym obowiązują normalne prawa: towar gorszej jakości trudniej sprzedać. Pełne pokrywanie kosztu studiów (jak i oczywiście wprowadzenie bonu edukacyjnego, o którym piszę dalej) dawałoby studentom wolność wyboru: uczelnia państwowa czy prywatna, studia dzienne czy zaoczne, studia dłuższe czy krótsze?
Wystarczy chwilę pomyśleć, by dojść do wniosku, że obecne przepisy stwarzają węzeł gordyjski problemów finansowania szkolnictwa wyższego. Wymaga on bowiem udzielania odpowiedzi na pytania natury politycznej: do jak długich studiów mają dopłacać podatnicy, na jednym czy na dowolnej liczbie kierunków, ilu studentów są gotowi utrzymywać podatnicy: milion, dwa czy więcej, czy studentem może być osoba w dowolnym wieku, czy można studiować dowolne kierunki bez limitów przyjęć, czy też ktoś takie limity ma ustalać? By rozwiązać ten węzeł, należałoby stosownie obniżyć podatki (o taką kwotę, jaką obecnie przeznacza się na finansowanie studiów), a następnie wprowadzić pełną odpłatność za studia. Niestety, z powodu uwarunkowań politycznych obniżenie podatków, a przede wszystkim wprowadzenie pełnej odpłatności za studia nie jest łatwe.
Ale jeśli OZZL proponuje wprowadzenie bonu zdrowotnego, warto myśleć o bonie edukacyjnym na poziomie szkolnictwa wyższego. Jego idea jest kompromisowa i jest pierwszym krokiem do wprowadzenia współpłatności: część kosztu studiów pokrywają podatnicy (poprzez jednakowy dla wszystkich kwotowo bon oświatowy), a resztę student. Ta „reszta” pojawi się z tego powodu, że nie wszystkie studia kosztują jednakowo, na przykład studia przyrodnicze z natury rzeczy są droższe niż humanistyczne. Zasadniczą zaletą i cechą bonu oświatowego byłaby swoboda wyboru miejsca jego realizacji (obojętnie, czy w uczelni państwowej, czy prywatnej).
Proste zaproponowanie wprowadzenia powszechnych opłat za studia wymaga albo opracowania skomplikowanego systemu limitowania wypłat z budżetu (bo można oczekiwać, że znowu wzrośnie liczba studentów i uczelni), albo wyjątkowo trudnych do przeprowadzenia zmian w systemie podatkowym. A jednym i drugim powinna towarzyszyć zmiana w ustawie o szkolnictwie wyższym.
Łatanie dziur poprzez poszukiwanie dodatkowych pieniędzy u studentów nie rozwiąże długoterminowo problemów związanych z deficytem najwyżej kwalifikowanych kadr naukowych, koniecznych zmian programowych związanych z rozwojem wiedzy czy też unowocześnianiem infrastruktury uczelni.