Zdrajcy, który nas rzuci. Niewolnika, który nas będzie podziwiać. I ten schemat jest sednem kobiecej osobowości. A gdyby tak sporządzić katalog dziesięciu sławnych mężczyzn naszego życia, dziesięciu idoli naszej kultury - to może zobaczylibyśmy sedno naszej epoki.

Reklama

Mozart

Pierwszym mężczyzną był ten, który wyprowadził mnie z pokoiku z lalkami w świat idealistycznych wyobrażeń o sobie. Chodziłam do szóstej klasy, uczyłam się namiętnie angielskiego, uprawiałam sporty i w ogóle byłam na etapie doskonalenia własnej duszy i ciała - na tym bezwzględnym, idealistycznym etapie życia, kiedy nie ulega wątpliwości, że będziemy Mozartem, i mamy w pogardzie tych wszystkich, którzy Mozartem nie są. Mozart mnie zachwycił, bo był bezwzględny. Mówię, rzecz jasna, o Mozarcie z filmu Milosza Formana. Bezwzględny w byciu tym, kim był - geniuszem. Idealny wzór dla dziewczynki, która musi najlepiej ze wszystkich chodzić po drzewach i już z radosną powagą przygotowuje się do wielkiej ofiary, którą złoży z własnego szczęścia osobistego - żeby zostać Mozartem. Jaka szkoda, że ta dziewczynka nie miała w ogóle słuchu.

Za to pojawiły się inne możliwości. Zaczynały się lata 90. - ta naiwna, heroiczna epoka, która dawała dorastającym dzieciom obietnicę, że cały świat jest w ich rękach. Wiem, że dzisiejsze czterdziestolatki, którzy dojrzewali dekadę wcześniej, mają lata 90. w pogardzie. Dla nich to był czas kiczu, braku zasad, pieniędzy robionych na lewo, upadku młodzieńczych idei miłości, walki, etc., o których śpiewały różne słodkie zespoły muzyczne w latach 80. Ale dla tych, którzy w 1989 roku opuszczali dzieciństwo i wchodzili w okres dojrzewania, ta epoka miała w sobie surowe piękno spełniających się młodzieńczych marzeń. W dzieciństwie nauczyliśmy się marzyć o Zachodzie i wszystkich jego atrybutach, które napływały w formie paczek, filmów, teledysków. I nagle, kiedy wkroczyliśmy w okres dojrzewania, ten Zachód faktycznie do nas przyszedł. Widziałam już wtedy Amerykę, wielkie samochody sunące po autostradach - i nasłuchałam się opowieści, jak czternastoletnie dzieci po szkole pracują w McDonaldach, żeby móc za własne pieniądze kupić sobie taki samochód. Zachód był więc piękny, ale był zarazem heroiczny, bo wymagał ciężkiej pracy. Jeśli się będzie twardym, bezwzględnym w dążeniu do swoich celów, jak Mozart, jak Sherlock Holmes i Wielki Gatsby - to ten świat przyjdzie i do nas, myślałam.

Reklama

I przyszedł. Zaczęły się lata 90., znalazłam się w liceum, gdzie można było być tylko dzieckiem bogatych rodziców - albo czym prędzej samemu wejść na drogę kariery. Byliśmy w tym absolutnie, dziecinnie bezwzględni: żyliśmy dla świetlanej przyszłości naszych CV. Stojąc w szkole na przerwie, zamiast słuchać alternatywnej muzyki, jak nasi starsi o parę lat koledzy, kiedy byli w naszym wieku, planowaliśmy studia na Zachodzie, staże w bankach i późniejsze kariery.

A jednak po paru latach, jak to się zwykle zdarza po rewolucji, skończył się idealizm i zaczęły wątpliwości. A przede wszystkim: pojawiły się namiętności. I wszyscy ci nasi ukochani geniusze nagle przestali rozwiązywać jakiekolwiek problemy. Bo na tym polega słabość każdego supermana: że sprawdza się tylko wtedy, kiedy droga jest prosto wytyczona. Ale kiedy nie wiadomo, jaka jest droga? Kiedy się jest na śmierć zakochaną w koledze z sąsiedniej ławki, a zarazem uważa miłość za wstydliwą słabość? Kiedy wypada jeździć w weekendy na Hel i być bananową młodzieżą - choć ma się bananową młodzież w głębokiej pogardzie? Kiedy się nienawidzi imprez w modnych klubach - ale czerpie niewytłumaczalną dumę z bycia kimś, kim się wcale nie jest? Krótko mówiąc, kiedy przeżywa się mieszczańskie dramaty prosto z Tomasza Manna oraz dramaty wieku dojrzewania i dramaty zmieniającego się gwałtownie społeczeństwa - wtedy potrzebni są inni, bardziej skomplikowani herosi.

Brel

Reklama

Byłam w pierwszej czy drugiej klasie liceum, uczyłam się francuskiego równie namiętnie, jak przedtem angielskiego, i moje życie było po mieszczańsku tragiczne - jak to życie szesnastolatki. Ale kiedy niejaki Jacques Brel śpiewał „nie opuszczaj mnie” (cudem zdobyłam kasetę wideo z jego koncertem w Olimpii), zobaczyłam w jego oczach pomieszanie cierpienia, nadziei i miłości, z okrutną, cyniczną wiedzą, że miłość się skończy - i to nagle godziło mnie ze światem. Mogłabym godzinami oglądać tego brzydkiego, ale jakże pięknego Belga, z krzywymi zębami, ale z jakim głosem, ociekającego potem, ale jakże ekspresywnego, kiedy tak stał na środku sceny i porywał ludzi swoją muzyką. Słowa jego piosenek, na przykład o taniej miłości w portach Amsterdamu, były okrutne, ale zarazem słodkie, były wulgarne, ale i wzniosłe - jakby Brel miał wiedzę o wszystkich wstydliwych zakamarkach naszych dusz. Skończyła się epoka czystości, zaczęła epoka rzeczywistości. Miałam na koncie pierwsze zawody miłosne i pierwsze jedynki z fizyki (a przecież planowałam, że będę we wszystkim najlepsza) - lata 90. miały na koncie pierwsze przegrane. Wiedziałam już, że nie tylko niełatwo zostać Mozartem - ale można nigdy nawet nie być szczęśliwym. Ale ta nowa epoka też była piękna - jeśli można było ją przeżywać do słów piosenek Brela.

Większość moich koleżanek wkraczała w rozczarowania dorosłości w takt innych, bardziej popularnych w Polsce piosenek i kiedy mówiłam, że lubię Brela, raczej pukano się w czoło. Ale mniej więcej w połowie studiów zrobiłam sobie przerwę w wyrafinowaniu. Wyjeżdżając na rok do USA, postanowiłam zamienić ten czas w wielką podróż do duszy amerykańskiego człowieka. Żadnego siedzenia w kampusowej kawiarni z innymi studentami z Europy i narzekania na amerykański konsumpcjonizm. Żadnego oglądania europejskich filmów wypożyczanych cudem z jakiejś offowej wypożyczalni. Przeciwnie, chciałam w pełni doświadczyć tej kwintesencji amerykańskości, jaką jest życie na campusie. A nie ma życia na campusie bez fascynacji idolem filmowym.

Cruise

Jak wiadomo, kobiety dzielą się na te, które kochają Toma Cruise’a i te, które wolą Brada Pitta. Dla mnie wybór był oczywisty: Brad Pitt mógłby nie istnieć, do dzisiaj mylę go z Mattem Damonem. Tom Cruise natomiast... Wraz z moją współlokatorką, osiemnastoletnią córką misjonarzy z Michigan, która spędziła dzieciństwo w szkole w Burkina Faso i właśnie wróciła po raz pierwszy na dobre do Ameryki - postanowiłyśmy kultywować miłość do Toma Cruise’a.

Ona prosto z dżungli, z głęboko religijnego domu, ja prosto z Polski, z uniwersytetu, gdzie czytałam Kanta i Levi-Straussa, pewnego dnia nakupiłyśmy sobie plakatów Toma Cruise’a i wytapetowałyśmy nimi pokój. Dlaczego wybrałyśmy Toma? Trudno wyjaśnić takie oczarowania, ale na pewno nie bez znaczenia było to coś niedobrego, niegrzecznego w kącikach jego ust, kiedy się uśmiechał. Wiadomo, że każda kobieta kocha się w niegrzecznym chłopcu: w Retcie Butlerze, a nie w Ashleyu. W Bohunie, a nie w Skrzetuskim. W panu Bigu z „Seksu w wielkim mieście”, a nie w Aidanie. Grzeczni chłopcy podpierają ściany. Ale Tom Cruise był czymś więcej: był wspaniałym, pustym, dziecinnym przystojniakiem - a my mieszkałyśmy na campusie i również chciałyśmy być puste i beztroskie. Dla dziewczyny z Polski Tom Cruise był, rzecz jasna, także powrotem do marzenia o Zachodzie - o świecie luksusowym, płytkim i chłodnym, który niezmiennie uważałam za bohaterski. Przy czym bohaterstwo to wcale nie były szybkie samoloty, którymi Tom latał w swoich filmach, ani walki bokserskie, które odbywał, podczas gdy Nicole Kidman czekała we łzach - ani niemożliwe misje, ani wyścigi Formuły 1. Bohaterstwo to była pustka. Tom nalewający drinki na plaży do rytmów „Kokomo”, Tom sprzedający się w „Firmie”. Wyrzeczenie się życia wewnętrznego, duchowego - to jest przecież bohaterstwo, jak każde wyrzeczenie. Tak jak lata 90. były wyrzeczeniem się różnych słodkich wzniosłych mrzonek dla błyszczących samochodów.

Zaznaczę przy tym, że jestem świadoma argumentów, które wytacza się przeciw Tomowi, a zwłaszcza koronnego argumentu wzrostu. Słyszałam też, że adoptował dzieci i potem je oddał, a pewien dobrze poinformowany nowojorski gej powiedział mi, że Tom też jest gejem - co powinno podważać jego wiarygodność jako amanta. Na to wszystko mam jedną odpowiedź: raczej mi nie grozi, że będę szła z Tomem pod rękę, a najintymniejsza chwila, jaka nam się zdarzyła, to kiedy w nocy któryś z plakatów odlepił się od ściany i spadł na moje łóżko. W każdym razie dzięki Tomowi ja, która w podstawówce z wielkim trudem byłam w stanie wywołać w sobie fascynację przystojniakami z zespołu Modern Talking, która z herosów popkultury wizualnej na poważnie pokochałam tylko Patricka Swayze za „Dirty Dancing” - ale i tak bardziej podziwiałam tę dzielną brzydulę Jennifer Grey - miałam swoje drugie popkulturowe dzieciństwo, w wieku 21 lat.

Brosnan

Ale czas leciał, dorastałam i nawet wśród dziecinnych fascynacji przyszedł czas na mężczyznę. Poszłam do kina, zobaczyłam Jamesa Bonda z Pierce’em Brosnanem - i od razu wiedziałam, że to jest to. Spośród wszystkich Bondów tylko on się odtąd dla mnie liczył. Poprzedni Bondowie są, co chyba nie budzi wątpliwości, zbyt staroświeccy dla nowoczesnej kobiety - natomiast ostatni, Daniel Craig, to dla mnie upadek. Doprawdy dziwię się recenzentom, którzy nie tylko nie zjechali filmu „Casino Royale”, ale jeszcze się zachwycali, za przeproszeniem, „przełamaniem konwencji”. Niech mi powiedzą, co to była za scena pod prysznicem, podczas której Craig rozklejał się z miłości? Rozdzierający melodramat w Jamesie Bondzie? Jest chyba jasne, że Bond to zimny drań - i za to się go podziwia, a nie za „przełamujące konwencję” sentymenty, rodem z dziewięciu na dziesięć filmów, które lecą dziś we wszystkich multipleksach Polski. (Książka Fleminga to nie jest żadne wytłumaczenie). Z tego samego powodu Bond nie może być blondynem: blond włosy to jednak, jak wiadomo, oznaka posiadania serca. Pierce Brosnan na szczęście jest brunetem i mężczyzną bez serca. Mężczyzną z reklamy: idealnie ubrany, idealnie ogolony lub nieogolony, w idealnym garniturze i z idealnym zegarkiem. Bez duszy - i to właśnie jest w nim sexy, ponieważ dusza jest słabością. Nie znam Pierce’a Brosnana z innych filmów i niech tak pozostanie. A nuż kocha się tam w kimś albo na przykład załamuje. Nie chcę tego widzieć.

Sampras

A jednak byli faceci, w których imponowała mi właśnie słabość. Rzecz jasna, wyłącznie słabość natychmiast przezwyciężona. Pamiętam jak dziś słynny mecz Pete’a Samprasa w Australian Open. Siedziałam przyklejona do telewizora: ten wielki piękny małpolud, wówczas u szczytu swojej formy, przez cały mecz płakał, bo właśnie dowiedział się o chorobie swojego trenera. Pamiętam, jak składał się do serwu, ocierając łzy rękawem, tak jak się zwykle ociera pot - i walił as serwisowy za asem, 210 km/h. Wygrał ten mecz bez jednego uśmiechu. Nie pamiętam wspanialszego olśnienia sportowego ani w ogóle egzystencjalnego. Cierpienie i łzy, a jednak, mimo to, siła, twardość i wygrana - to wszystko tworzyło mieszankę najbardziej seksowną z seksownych i żaden z późniejszych gogusiowatych tenisistów nigdy nie zdetronizował w moim sercu Samprasa. Zresztą bardzo rzadko podziwiałam sportowców, bo w niewielu widziałam naprawdę szczere oddanie jednej jedynej sprawie. Nic mnie nie obchodzili sportowi Don Juani typu Alberto Tomba, którzy wykorzystywali swoje sukcesy po to, żeby brylować na imprezach. Sportowiec to jest geniusz, a nie amant, i nie powinien się rozdrabniać. Nigdy też nie spojrzałabym na Małysza, bo nic mniej seksownego niż mąż, ojciec, w dodatku - czuję to po prostu patrząc na niego - antypatyczny i małostkowy. Zresztą proszę przypomnieć sobie, jak Małysz się zachował, kiedy w zeszłym roku rozbił się u nas czeski skoczek Jan Mazoch.

Pamuk

Ale to wszystko były prawdziwe miłości, zgodne z moją szczególną teorią własnej osobowości. Od czasu do czasu jednak, nie wiedzieć czemu, każdemu przydarza się fascynacja łamiąca wzory i reguły. I tak w zeszłym roku, podczas lektury „Stambułu”, na parę dni, ni stąd ni zowąd, zaczęłam myśleć o Orhanie Pamuku. Proszę mnie zabić, ale nie wiem dlaczego. Owszem, dobra książka, ale bywają lepsze, mądra, ale w sumie dość nudna. Przecież chyba nie z powodu Nobla? (W końcu w Doris Lessing ani w Jelinek się nie zakochałam). Więc może jednak trochę z powodu Nobla? Sukces, podobnie jak władza, to jest ogromny afrodyzjak. Ale przede wszystkim jest w „Stambule” coś dziwnie zmysłowego. To książka napisana chemią - taką chemią, która każe nam tracić głowę dla niektórych mężczyzn po jednym pocałunku. Rzecz nie do wyjaśnienia: tajemnica, feromony.

Englert

Podobna magia mnie dopadła już dawniej, w 1991 roku, gdy poszłam do teatru na premierę sztuki „Ślub” niejakiego Witolda Gombrowicza w reżyserii Tadeusza Minca i wróciłam podwójnie zakochana. Po pierwsze w Janie Englercie, który grał Henryka. Niewiele pamiętam z tego przedstawienia, lecz o ile na niemal wszystkie kolejne inscenizacje dramatów Gombrowicza, a widziałam ich naprawdę niemało, reagowałam ziewaniem i wymuszonym uśmiechem, o tyle Englert mnie dotknął. Może było to połączenie męskiego piękna (to naprawdę przystojny mężczyzna) i wrażliwości z tą dziwną, intelektualną rolą, z której zapewne niewiele rozumiałam? I to napięcie pomiędzy sztuką, tak trudną do ożywienia na scenie, a jego perfekcyjną męską urodą i jego osobowością, okazało się pierwiastkiem, który tak zadziałał? Nie było dramaturga Gombrowicza, był mężczyzna Englert - i to zresztą uratowało tamten „Ślub”. Pamiętam, że widziałam potem Englerta ze dwa czy trzy razy - w autobusie na Krakowskim Przedmieściu i całkiem niedawno na jakimś przyjęciu w Teatrze Narodowym. Chciałam wyznać mu tamto oczarowanie, w końcu z łatwością przychodzi mi dzisiaj mówienie pisarzom, że mi się podobał jakiś ich utwór. Ale wobec Englerta stawałam się czternastoletnią dziewczynką, która przyszła do teatru - i nie miałam odwagi.

Gombrowicz

Łatwiej dostępny był Gombrowicz. Od pierwszego opowiadania z „Bakakaju” wiedziałam już, że Gombrowicz będzie mężczyzną numer jeden mojego życia. Lepszą, bardziej przenikliwą wersją mnie samej. W liceum pisałam dziennik, zapisując poruszenia swojej duszy, i jestem całkowicie przekonana, że ani jedno zdanie nie było tam moje - były to same zdania Gombrowicza, oczywiście odpowiednio gorsze. Zresztą nie różniłam się tym od całej armii polskich pisarzy, którzy od pięćdziesięciu lat powtarzają po Gombrowiczu, tylko mniej mądrze i z błędami stylistycznymi. Gombrowicz to był samotny facet walczący z całym światem, bardziej wrażliwy od wszystkich romantycznych poetów razem wziętych - ale z tej swojej wrażliwości, zamiast romantycznych wzdychań, tworzący prawdziwie silną, bezwzględną literaturę. Jest taki fragment „Dziennika”, gdzie on płynie statkiem z powrotem do Europy, po 24 latach zostawiając na zawsze Argentynę. Nie ma w polskiej literaturze bardziej wzruszającego fragmentu - bo nie ma nic wspanialszego niż mężczyzna, który wstydzi się swojej słabości i żeby się jej pozbyć, pisze za pomocą zdań tak genialnych jak frazy Mozarta wielką egzystencjalną teorię. W zeszłe wakacje urządziłam sobie pielgrzymkę do Vence, gdzie umarł, i widziałam jego grób: całkiem prosty, bez żadnych ozdób, nawet bez słowa „pisarz” - tylko, kiedy się dobrze przyjrzeć, widać, że powierzchnia jest pofałdowana, pewnie na znak cierpienia, które towarzyszyło mu całe życie. To nie był pisarz, to był najwspanialszy polski mężczyzna.

Tyrmand

Męskim pisarzem, choć w bardziej powierzchownym sensie, był też Tyrmand, ten z „Dziennika 1954”. Jaki on był sexy z tą swoją odwagą mówienia w czasach stalinowskich wprost, co myśli o komunizmie, z ironią, no i z tym pobłażaniem, z jakim traktował Bognę. Kobiety uwielbiają niestety być traktowane protekcjonalnie - ale wyłącznie przez mężczyzn, których stuprocentowo podziwiają. Na tym polega urok macho: zdarzają się - choć niezwykle rzadko - mężczyźni, którym nawet wojująca feministka pozwoli na wszystko, po prostu dlatego, że bycie przez nich potraktowaną protekcjonalnie jest rozkoszą, której trudno sobie odmówić nawet dla jakże istotnych idei społecznych. Intelektualnie Tyrmand był - sądziłam - takim mężczyzną.

Chyra

Kiedy tak robię rachunek swoich sławnych flam, jakoś nie jestem w stanie wymienić ani jednego w miarę młodego polskiego aktora ani piosenkarza. Ze wszystkich już chyba najbardziej podobał mi się Andrzej Chyra - podczas gdy na przykład taki Paweł Małaszyński, ze swoją rolą z „Magdy M.”, Skrzetuskiego dla ubogich (czy raczej dla bogatych) jest raz na zawsze spalony. Chyra zaczął karierę od „Długu” i grywał zagubionych, złych chłopców, co doskonale współgrało z tym czymś uroczo chłopięcym, co ma w sobie jako człowiek. Ten sławny aktor do dzisiaj robi wrażenie, jakby właśnie się zgubił na ulicy i nie umiał trafić do domu. Widziałam go niedawno w Karmie. Siedział i coś pisał na komputerze, już łysawy, niemłody - i przez całą godzinę budził w kelnerkach uczucia macierzyńskie.

Ale ja, tak naprawdę, poza paroma fascynacjami, za które odpowiedzialne są hormony, kochałam w mężczyznach siłę i bezwzględność. Nawet Gombrowicza uwielbiałam za to, że z głębi swojego cierpienia potrafił się zdobyć na tak bezwzględną siłę stylu. I mam wrażenie, że choć moje konkretne wybory nie zawsze były najbardziej oczywiste i popularne, to wszyscy w naszych bohaterach, także tych innych, szukaliśmy wtedy tego samego. Że wkraczając w bezwzględne lata 90., kiedy trzeba się było stać osobą piękną i odnoszącą sukcesy - kochaliśmy siłę i powierzchowną urodę. A może kierowało nami coś głębszego: dążenie naszej cywilizacji, żeby być niezależnym, silnym, samowystarczalnym - i dlatego, masochistycznie i z uporem kochaliśmy zimnych, silnych drani, bezwzględnych, imponujących i wygranych? I nawet my, kobiety, widziałyśmy w nich nie mężczyzn, którzy będą się nami opiekować - ale wymarzone wersje nas samych? Bo przecież żadna z nas chyba nie chciała być dziewczyną Bonda albo Toma Cruise’a. Każda chciała sama być Tomem Cruise’em. Czy to też jest moje całkiem prywatne marzenie?