Rok pierwszy
Styczeń: DOSTAŁAM PRACĘ!
Wrzesień: początek roku, Basia II A; Zosia IV C

W styczniu rozpoczęłam pracę w międzynarodowej firmie jako asystentka kierownika laboratorium. Stanowisko to odpowiadało mojemu wykształceniu i w perspektywie czasowej dawało możliwość rozwoju. Byłam taka szczęśliwa. Moje czysto teoretyczne przygotowanie z technologii żywienia okazało się jednak niewystarczające. Od samego początku musiałam się intensywnie uczyć, a praca pochłonęła mnie całkowicie. Miałam z mężem prosty układ: on zawoził nasze córki, Basię i Zosię, do szkoły, ja odbierałam. Mogłam więc zacząć dzień o 7. Ale skończyć musiałam tak, by zdążyć do szkoły przed 17, bo o tej godzinie świetlica szkolna zamykała swe podwoje. Ileż to razy wpadałam spóźniona do szkoły! Dziewczynki czekały na mnie w szatni pod opieką woźnego. Nie żaliły się. Ale mnie zżerał wewnętrzny wstyd.

Reklama

Już w pierwszych miesiącach pracy zasmakowałam cierpkiego smaku słowa STRES. Odreagowywałam go w domowym zaciszu. Nagle zaczęłam się potykać o porzucone tornistry w przedpokoju; zaczęła mi przeszkadzać piramidka naczyń w zlewie i nieporządek w dziecięcych pokojach. Któregoś dnia musiałam przesadzić, bo moja niespotykanie spokojna Zosia wykrzyczała: "Mamo, czepiasz się!". Więc na jakiś czas przestałam.

Rok drugi
Maj: szkolenie w Londynie
Październik: Basia - szpital

Rozmowa z przełożonym podsumowująca pierwszy rok mojej pracy okazała się pełnym sukcesem. Awansowałam! Zostałam odpowiedzialna od strony jakościowej za grupę produktów. Ale dostałam wtedy przyspieszenia! Zaczęłam jeździć po innych zakładach, odbywałam branżowe szkolenia za granicą. W celu nadgonienia zaległości zaczęłam pojawiać się w pracy w soboty! A w październiku rozpoczęłam studia podyplomowe.

Reklama

W czasie wakacji odpoczywałam, tęskniąc za biurem! Po przyjeździe znowu biegłam o świcie do swoich próbówek. Wpadałam zdyszana i na ogół spóźniona do świetlicy. W końcu doszło do tego, że mąż zaczął przyprowadzać dziewczynki.

Aż nagle zachorowała nasza młodsza córka. Czyżbym za późno zareagowała na jej bóle brzuszka? W każdym razie wyrostek rozlał się i Basia przeszła ciężką operację. Siedziałam przy niej dzień i noc. A kiedy minęło zagrożenie życia, prosto z oddziału pobiegłam do pracy.

Reklama

Rok trzeci
Luty: wyjazd na narty
Wrzesień: miesięczne praktyki w Meksyku

W domu nastąpiły gruntowne zmiany: dorobiłam się pani do sprzątania. Od jakiegoś czasu sobotnia bieganina ze szmatą i odkurzaczem doprowadzała mnie do szału.

Po całych dniach pracowałam, a po nocach pisałam pracę dyplomową. Ale nie narzekałam. Czekała mnie bowiem nagroda: miesięczny staż w Meksyku. I jak tu nie kochać swojej pracy! Niestety z tego wszystkiego zapomniałam o kilku ważnych rodzinnych wydarzeniach: o 70. urodzinach taty, o występie Zosi w kółku teatralnym i gdyby nie laurki dzieci z okazji Dnia Matki, zapomniałabym także o mamie. Obiecałam więc sobie, że po Meksyku przystopuję. Ale po stażu do końca roku zmagałam się z obroną pracy i egzaminami. Zdałam, ale czasu dla dzieci nie znalazłam. Mniej więcej w tym czasie zaczęłam miewać trudne do opisania stany. Ni to zawroty głowy, ni to poczucie oderwania od rzeczywistości. Półgodzinne uczucie niebycia! Zwalałam winę na ogólne zmęczenie i nie zaprzątałam sobie tym głowy.

Rok czwarty
Maj - październik: cykl szkoleń menedżerskich
Wrzesień: Zosia - gimnazjum

Sukces! Wysoka ocena zeszłorocznej pracy i awans na menedżera! Z laboratorium przeniosłam się do własnego biura, skąd zarządzałam kilkuosobowym działem. Moim codziennym chlebem stał się pośpiech. Przestałam chodzić - zaczęłam biegać. Zaczęłam chyba nawet szybciej mówić. Zjadałam pośpiesznie kanapki przy komputerze. Odgrzewany w domu obiad jadłam w samotności, bo na ogół rodzina już spała. Nawet mąż zrezygnował z czekania na mnie. Soboty poświęcałam całkowicie dzieciom. Ale w niedziele zasiadałam do komputera i robiłam zestawienia jakościowe. Mąż starał się mnie zrozumieć. Nie obywało się jednak bez sprzeczek. Obiecywałam, że się poprawię, ale chyba przestał mi wierzyć. Tyle razy już to słyszał! W zasadzie to on opiekował się dziewczynkami. Zabierał je na spacery, grał z nimi w ulubione gry. Odprowadzał i najczęściej przyprowadzał ze szkoły. Niepokoił się o Basię, że jest taka cicha i spokojna, o Zosię, że zrobiła się nerwowa. "Ciebie ciągle nie ma!" - wybuchała, i zarzucała mi: "Mamusiu, ty mnie w ogóle nie słuchasz!" Faktycznie nie słuchałam, bo układałam w głowie system oceny swoich dostawców!

Wyjazd gonił wyjazd! Mój tydzień sprowadzał się do pakowania się, podróży i spotkań. Do domu zawsze wracałam z drobnymi prezentami. Zabijałam w ten sposób wyrzuty sumienia spowodowane swoją nieobecnością i zachowaniem. Bywały bowiem chwile, kiedy nie panowałam nad napadami złości i pretensji pod adresem córek. Kiedy przychodziło opamiętanie, przepraszałam i przez dobę byłam wzorową matką. Relacje z mężem też stawały się coraz bardziej napięte. Uciekałam od rozmów o dzieciach i planach rodzinnych. Wybuchałam złością, płaczem, zamykałam się w łazience.

Na wiosnę Zosia zdawała do gimnazjum. Wzięłam kilka dni urlopu i wspierałam ją psychicznie w czasie pierwszego w życiu egzaminu, tzw. testu kompetencji. W październiku powstał problem: Zosia odmówiła chodzenia do szkoły. Przedstawiła nam swoje argumenty w bardzo dojrzały sposób. To nie była już mała dziewczynka! To była nastolatka. Gdzie ja byłam, gdy ona dorastała? W pracy! Po zmianie szkoły Zosia rozpromieniła się. Ale Basia przygasła: zaczęły się nocne moczenia. Lekarze, analizy. NIC! Prawdopodobnie stres. Ogarnęła mnie fala przygnębienia. I znowu te zawroty dzień w dzień przez kilka godzin. Zrobiłam kompleksowe badania. I gdyby nie za mały poziom białych krwinek, byłabym okazem zdrowia. "Pani jest przemęczona" - zagrzmiał lekarz i chciał mnie wysłać na zwolnienie. Ale ja miałam przed sobą kolejne szkolenie, tym razem w Hiszpanii, i zamierzałam obejrzeć tam pokaz prawdziwego flamenco.

Rok piąty
Luty: start projektu Jakość 100 proc.
Czerwiec: rozmowa z mężem

Znowu wyróżnienie: miałam zarządzać ważnym dla firmy projektem. Wchodziłam na grząski teren. Ale straciłam instynkt samozachowawczy i nie potrafiłam się bronić.

Od wielu miesięcy nie spałam. Godzinami leżałam w łóżku, myśląc o beznadziejności kolejnego dnia. Wstawałam nieprzytomna, z podkrążonymi oczami. Moje odmienne stany świadomości atakowały ze zdwojoną siłą. Zdecydowałam się pójść do psychiatry. Pytanie o rodzinę skończyło się spazmami. Diagnoza: DEPRESJA. I co dalej? Nie zrobiłam nic. Nikomu też nic nie powiedziałam.

I wtedy zadzwoniła do mnie przerażona mama: "Przyjechały dziewczynki. Nie chcą wracać do domu. Basia mówi, że jej nie kochasz i że z nimi nie mieszkasz. Córeczko, co się dzieje?". I nagle zrozumiałam kłopoty zdrowotne Basi i wybuchowość Zosi. I chłód pomiędzy mną a mężem. Zmartwiałam. Czy on mnie jeszcze kocha? Jeszcze tego wieczoru znalazłam w sobie resztkę siły i odwagi, by porozmawiać z mężem, z człowiekiem, który przez tyle lat prawie bez żadnego słowa sprzeciwu wspierał mnie w moim dążeniu do kariery. Ale załamał mi się głos, a słowa utkwiły w gardle. A mój mąż odezwał się w sposób czuły, ale kategoryczny: "Kochanie, KONIEC Z PRACĄ! Musisz odpocząć, dzieci muszą mieć spokojny dom, a ja zadowoloną żonę!".

Rok szósty

Dziś też pracuję, ale spokojniej. Trzymam dystans. Od kilku miesięcy nie mam zawrotów. Uczymy się na nowo ze sobą rozmawiać i robimy duże postępy. Słucham Zosi, przytulam Basię. Trzymam męża za rękę jak nastolatka. Uśmiecham się. Dobrze śpię. A dzieci mówią do mnie: "MAMO! JAK DOBRZE, ŻE JESTEŚ Z NAMI!".