Czy ta kampania znów pokazała, że nie ma miejsca na trzecią siłę poza POPiS?
Wyniki sondażowe Szymona Hołowni były całkiem niezłe jak na kogoś, kto wchodzi do wielkiej polityki, nie mając żadnej bazy czy konkretnych struktur. Recepta na udane życie to poziom aspiracji adekwatny do możliwości. Jeśli ktoś uważa, że wszyscy na niego zagłosują, bo jest świetny, to ma problem. Poziom poparcia w okolicach 10 proc. to nie najgorszy standard jak na to, co nazywam TUP, Tymczasowym Ugrupowaniem Protestu.
Pan sprowadza sprawę do Hołowni, ale w grę wchodził także np. Władysław Kosiniak-Kamysz, namaszczany na największego rywala Andrzeja Dudy w II turze. Przez jakiś czas panowało przeświadczenie, że jest szansa na rozbicie partyjnego duopolu.
Bo on ma solidne podstawy. To partie, które albo rządzą, albo są główną siłą opozycyjną z oparciem w samorządach. Mają tysiące radnych, którzy dokładają się do zasobów takich jak posłowie, często rozpoznawalni, pieniądze i zaangażowane media, które utrzymują atmosferę nieustającego wrzenia. Wyborcy od 20 lat głosują na te ugrupowania. Z dziennikarskiego punktu widzenia marzy się jakaś zmiana, ale dziennikarze nie są reprezentatywną grupą, bo przytłaczająca większość woli o zmianie poczytać niż jej doświadczać. Zrobiłem zestawienie dotyczące czterech kluczowych wyborów z lat 2007–2019 – dwóch wygranych przez PO i dwóch przez PiS. Pod uwagę brałem podział na miasta na prawach powiatu, średnie i małe gminy oraz dawny podział zaborowy. Na poziomie ogólnym rysuje się obraz przeciągania liny dwóch zgranych zespołów o wyrównanej sile. Najlepiej to widać na wyborach prezydenckich z 2010 i 2015 r. w podziale na północny zachód, czyli ziemie odzyskane plus byłe Cesarstwo Niemieckie, oraz południowy wschód, czyli Galicja i Kongresówka. W takim podziale widać, że raz na swoją stronę PO przeciągnęła 300–400 tys. wyborców i jej kandydat wygrał w 2010 r., a w 2015 r. podobnie liczną grupę przeciągnęło PiS. Mamy więc pięknie ustabilizowaną scenę polityczną, co jest już pewnym ewenementem na tle Europy Zachodniej.
Reklama
Co się musi stać, by ten porządek zaburzyć?
Właściwie niewiele do tego brakowało. Wystarczyłoby, gdyby PiS po pierwszych apelach opozycji wprowadził stan klęski żywiołowej i przesunął wybory na sierpień. A w sierpniu POPiS już by nie było, bo kandydatką byłaby dalej Małgorzata Kidawa-Błońska. Nie sądzę, by odbudowała poparcie, więc PO wypadłaby z gry. To Szymon Hołownia z Kosiniakiem-Kamyszem walczyliby o to, który z nich będzie przeciwnikiem Dudy. Byłoby trochę jak na Słowacji w 2014 r. Prawa strona się podzieliła i wystawiła pięciu kandydatów, z których każdy miał po kilkanaście procent. W tych warunkach przyszedł Andrej Kiska, biznesmen i dobroczyńca z Popradu, a w II turze większość zagłosowała na niego przeciwko urzędującemu premierowi Robertowi Ficy. W Austrii w 2016 r. jako ten trzeci pomiędzy chadeków i socjaldemokratów wcisnął się kandydat Zielonych, a chadek był piąty z 11-proc. poparciem, choć reprezentował partię, która od II wojny światowej tylko przez 17 lat była poza rządem. To pokazuje skalę zakorzenienia. Nasz POPiS to kompletni nuworysze w porównaniu do starej, arystokratycznej partii jak austriaccy chadecy czy socjaldemokraci. Z ufajdaną polityką jest jak z ufajdanymi dziećmi ze starego dowcipu – nie wiadomo, czy myć stare, czy robić nowe. W przypadku partii najskuteczniejsze jest mycie starych, a jeśli chodzi o polityków – robienie nowych. To sprawdzona metoda i widać to na przykładzie Rafała Trzaskowskiego. To ktoś lekko opatrzony, ale jeszcze nie zgrany. I dziś w wyścigu mamy dwóch poważnych graczy, trochę jak w USA, i do tego trzech giermków, którzy próbują nadgonić i dołączyć do pojedynku.
Reszta peletonu odegra jakąś rolę w II turze? Czy deklaracje, kto komu udzieli poparcia, mają jakieś przełożenie?
Deklaracje są mniej ważne niż to, czy kandydaci, którzy przejdą do II tury, wykonają jakiś gest w stronę wyborców tych, którzy odpadli. Wydaje się, że wyborcy Hołowni są na swój sposób nakręceni na kogoś, kto przyniesie zmianę. To oczywiście oznacza pokonanie Andrzeja Dudy, ale niekonieczne postawienie na wojującego postępowca. Porozumienie opozycji w postaci paktu senackiego okazało się całkiem spójne. Tam, gdzie nie pojawiał się trzeci kandydat, elektoraty się sumowały. Natomiast jeśli ktoś taki się pojawiał, blok tracił spójność i wygrywał kandydat PiS. Gdyby nie było takich sytuacji, PiS miałoby w Senacie o 10 mandatów mniej. W przypadku II tury wyborów prezydenckich trzeciego kandydata oczywiście nie będzie, ale będzie trzecia opcja „nie idę na wybory”. W 2015 r. w II turze nieważny głos oddało o 120 tys. ludzi więcej niż w I turze.
A oni będą mieli wpływ?
Wtedy to niczego nie zmieniło, bo różnica wynosiła 500 tys. Teraz może być większa. Taka opcja trzeciego rodzaju głosowania, które faktycznie oznacza „żaden z powyższych”, jest możliwa. Tym ważniejsze, jaki gest wygrani w I turze wykonają wobec reszty kandydatów i ich wyborców. PiS grało na niechęci do Platformy i wywoływało tematy obyczajowe, licząc, że trafi do konserwatywnych wyborców Hołowni czy Kosiniaka-Kamysza, których niekoniecznie zachęca wymachiwanie tęczową flagą. Tyle że wyborcy mogą nie uznać tego tematu za ważny. Jeśli chodzi o pole manewru w składaniu ofert, większą swobodę ma PO. Trzaskowski może zaproponować Kosiniaka-Kamysza jako wspólnego kandydata na premiera Europejskiej Partii Ludowej w kolejnych wyborach.
Czyli okoliczności w II turze mogą sprzyjać kandydatowi PO?
Raczej obecna praktyka. PO jako partia w opozycji w naturalny sposób musiała się układać z innymi ugrupowaniami. Natomiast PiS jako podmiot dominujący było nieprzysiadalne. Rządziło i nie tylko nie musiało, ale i nie miało ochoty z nikim rozmawiać. Teraz nagle miałoby zapałać miłością do PSL, inicjatyw lokalnych, samorządów czy gwiazd TVN. Nie widzę takich odruchów i trudno mi to sobie wyobrazić. Politycy PiS na czele z prezydentem bardziej się boją Jarosława Kaczyńskiego niż wyborców, stąd ich rezerwa względem przyjaznych gestów na zewnątrz, które lider PiS uznaje za słabość.
Dużym bonusem dla Dudy jest startowanie z urzędu?
To zawsze kłopot dla prezydenta, jeśli rządzi ugrupowanie, z którego się wywodzi. Widać problem, jaki miał Komorowski z Donaldem Tuskiem, a teraz Duda z Beatą Szydło, Mateuszem Morawieckim i Kaczyńskim. Reelekcję wygrał Aleksander Kwaśniewski, ale miał nietypową sytuację, bo był urzędującym prezydentem i jednocześnie liderem opozycji, a przeciwko sobie miał słabnący rząd. Gdyby ówczesne wybory odbyły się dwa lata wcześniej, ich wynik mógł być inny. Do tego Kwaśniewski z Leszkiem Millerem – sejmowym liderem SLD – wobec słabnącego rządu Jerzego Buzka świetnie grali w dobrego i złego glinę. Miller atakował, Kwaśniewski wzywał do pojednania. Potem Komorowski nie mógł tak działać, bo sam Tusk postanowił się obsadzić w roli dobrego gliny, a Kaczyński nie ma serca do dobrych glin i nie widzi takiej potrzeby, by politycy z jego obozu grali taką rolę. Jak napisał Piotr Zaremba, w PiS jedyny grzech, jaki można wybaczyć, to nadgorliwość. Dlatego Duda ma ograniczone pole manewru, chyba że nastąpi przewrót kopernikański.
Co z lewicą?
Lewica przeżyła Magdę Ogórek, więc przeżyje też Roberta Biedronia.