Trend z ostatnich lat wskazywał, że frekwencja będzie coraz wyższa. Rzut oka na wyniki wyborów w tej dekadzie pokazuje, że w pierwszej pięciolatce, poza wyborami prezydenckimi, frekwencja nie przekraczała 50 proc. Za to w drugiej pięciolatce wyjątkiem był wynik poniżej tej bariery. 45 proc. wyborców zagłosowało wprawdzie w wyborach europejskich, ale i tak było to blisko dwa razy więcej niż w poprzedniej tego typu elekcji.
Na ogół rosnąca frekwencja jest tłumaczona rosnącą polaryzacją i emocjami politycznymi, jakie budzi spór PO z PiS i styl rządów partii Jarosława Kaczyńskiego. – To nie polaryzacja, a dobrobyt stał w ostatnich latach za większą obecnością wyborców przy urnach. Gdy ludzie nie muszą skupiać się na przeżyciu, różne rzeczy zaczynają im chodzić po głowach i chętniej chodzą na wybory – polemizuje z tą dość popularną tezą politolog Rafał Matyja, który doradzał Szymonowi Hołowni.
Jednocześnie analizy Jarosława Flisa z UJ, które prezentujemy na infografice, pokazują poziom stabilizacji sceny politycznej na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat. Zazwyczaj rozgrywka sprowadza się do tego, które z dwóch dominujących ugrupowań – PiS czy PO – w danym roku mocniej przeciągnie linę na swoją stronę. Bardzo często jedna formacja zyskiwała mniej więcej tyle samo głosów, ile tracił jej główny rywal. Pozostałe ugrupowania mogą jedynie podskubywać większych graczy, ale konsekwentnie nie mogą się przebić. Flis twierdzi, że ten poziom uporządkowania politycznej sceny jest „pewnym ewenementem na tle Europy Zachodniej”.