Chcąc przyjrzeć się z bliska, jak prezentuje się na co dzień strategiczna myśl oraz skuteczność polskiej dyplomacji, należało wybrać się 1 września się do Berlina. Ściślej mówiąc, wpaść po południu do miłej dla oka dzielnicy Charlottenburg. Czas spędzony w podróży to znakomita okazja, by odświeżyć w pamięci ostatnie pięć lat strategii "wstawania z kolan". Jednym z jej filarów było przypominanie o niemieckich zbrodniach, popełnionych podczas II wojny światowej w Polsce, a także gigantycznym spustoszeniu naszego kraju. Do tego dochodziły starania aby pamiętać, iż dokonali tego Niemcy a nie bliżej nieokreśleni naziści lub hitlerowcy. Traktowanie nazistów jak oderwany od wszystkiego byt, zdejmuje bowiem odpowiedzialność z konkretnego państwa i przenosi ją na sferę ideologii. A ta ponosiła klęskę wraz z końcem wojny i została prawnie zakazana w przestrzeni publicznej. Tyle teorii, co do priorytetów polskiej dyplomacji. Aha! Jednym z nich miał być też pomnik polskich ofiar niemieckiej okupacji, postawiony w Berlinie.

Reklama

Znana ze swej życzliwości strona niemiecka oczywiście postanowił wesprzeć marzących o historycznej sprawiedliwości Polaków. W Berlinie 1 września odsłonięto więc pomnik poświęcony żołnierzom 1. Armii Wojska Polskiego, którzy brali udział w... wyzwalaniu Berlina.

Jak głosi tablica umieszczona na trzymetrowej instalacji: "Gmachy ówczesnej Politechniki, wyzwolonej 2 maja 1945 r. przez 1. Warszawską Dywizję Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, stanowiły jeden z najsilniejszych nazistowskich punktów oporu na drodze do Kancelarii Rzeszy". Obecny na uroczystości ambasador RP w Niemczech Andrzej Przyłębski w swym wystąpieniu podkreśli, iż: "Tablica pamięci, która przypomina, że polscy żołnierze odegrali tak ważną rolę w wyzwalaniu Berlina, jest dla nas czymś bardzo cennym".

Wszyscy się więc zgodzili, że było miłym gestem ze strony polskich żołnierzy, iż tak dzielnie wyzwalali stolicę Niemiec spod nazistowskiej okupacji, która trwała ponad 12 lat. Na szczęście Armia Czerwona i zachodni Alianci definitywnie ją zakończyli, ku radości Niemców. Dziwi tylko, że podczas obrony wyzwalanego Berlina zginęło ok. 150 tys. przedstawicieli okupowanej nacji, natomiast w tych samych statystykach nie ma słowa o liczbie poległych nazistów. Ten niuans jakoś umknął polskiemu ambasadorowi, podobnie jak wiele innych. Co zresztą nie powinno dziwić, skoro były minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz w wywiadzie dla dziennika "Rzeczpospolita" przyznał, iż w MSZ nie ma miejsca dla ludzi po szkołach dyplomatycznych, posiadających doświadczenie wyniesione z zagranicznych placówek, czy w ogóle znających się na międzynarodowej polityce. Ta reguła dotyczy zwłaszcza stanowisk kierowniczych.

Być może ów fakt tłumaczy popisowe rozegranie skandalu z zablokowaniem przez polskie MSZ wydania tzw. agrément dla Arndta Freytaga von Loringhovena. Nowy niemiecki ambasador nie mógł objąć placówki w Warszawie przez kolejne tygodnie, bo wedle medialnych doniesień na szczytach władzy III RP (patrz naczelnikowi) nie spodobał się fakt, iż ojciec dyplomaty pod koniec wojny został jednym z adiutantów Hitlera. Służąc do końca w bunkrze, który o mały włos nie wyzwoliła 1. Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Ostatecznie spór o ambasadora zakończył się równie zaskakująco, jak zaczął, bo Freytag von Loringhoven nagle agrément otrzymał.

Jeśli strona polska wcześniej uznała, że jego osoba jest z jakiegoś powodu wyjątkowo niepożądana, to należało tak długo odmawiać wpuszczenia nowego ambasadora, aż Berlin uznałby konieczność zastąpienia go kimś innym. Nawet jeśli miałoby to trwać do końca urzędowania Angeli Merkel na stanowisku kanclerza. Natomiast jeśli powód okazał na tyle błahy, żeby po krótkim czasie wycofać zastrzeżenia, wówczas lepiej było oszczędzić wszystkim przykrego widoku, jak po kilku warknięciach z Berlina polska strona grzecznie kładzie uszy po sobie. Czyli po prostu żadnego sporu nie zaczynać.

Mistrz dyplomatycznej przebiegłości Charles-Maurice de Talleyrand taki stan rzeczy podsumowywał stwierdzeniem: "Nigdy nie jesteś równie daleko od celu, jak wtedy, kiedy nie wiesz dokąd zmierzasz". Dokąd zmierza polska polityka zagraniczna i mający wcielać ją w życie aparat dyplomatyczny chyba nie wie nikt.

Reklama

To nawet trochę zaskakuje, bo cele wydają się wręcz oczywiste. Poza bliskim sojuszem z USA bezpieczną i dużo lepszą pozycję Polsce zapewniłoby: ocalenie suwerenności Białorusi, zablokowanie budowy Nord Stream 2 oraz ułożenie dobrych relacji z Niemcami, ale na dużo bardziej partnerskich zasadach, niż one były i są. Szkopuł w tym, że żadnego z tych celów Polska nie ma szansy osiągnąć w pojedynkę. Białoruś przed wymuszoną integracją z Rosją mogłoby ocalić jedynie wsparcie USA oraz całej Unii Europejskiej. Ze zdaniem oraz interesami Polski na poważnie Berlin zacznie się liczyć jedynie wówczas, jeśli Warszawa znajdzie liczne grono sojuszników wśród krajów Europy Środkowej oraz południowej. Co do Nord Stream 2, to okazja do zdecydowanego działania sama się nadarzyła.

Po tym, jak najbardziej przebojowy z rosyjskich dysydentów Aleksiej Nawalny został otruty nowiczokiem, w Niemczech zaczął głośno trzeszczeć polityczny konsensu wokół budowy gazociągu. Do wstrzymania prac na dwa lata wezwał w piątek nawet wpływowy polityk CDU Friedrich Merz. W 2018 r. walczył on o fotel przewodniczącego partii i nadal nie zrezygnował z marzenia o "wygryzieniu" Angeli Merkel i jej faworytów z kierownictwa chadecji.

Nota bene Nord Stream 2 powstałby już dawno, gdyby nie kolejne, szczęśliwe dla Polski zbiegi okoliczność. Paradoksalnie prowokuje je Władimir Putin. To jego agresywna polityka i próby wpływania na wybory w USA skłoniły Senat i prezydenta Trumpa do nałożenia nadspodziewanie skutecznych sankcji. Pomimo nich kanclerz Merkel uparcie starała się doprowadzić inwestycję do końca. Z jednej strony nie pozwalając na objęcie rurociągu unijnym prawem, z drugiej grożą odwetowymi sankcjami Unii wobec USA.

I w tym momencie rosyjskie tajne służby zabrały się za mordowanie kolejnego dysydenta. Nie dość, że rozpoznawalnego na całym Zachodzie, to jeszcze przy pomocy gazu bojowego. Naruszając międzynarodowe traktaty, wykluczające użycie tej broni masowego rażenia.

Tym sposobem Angela Merkel znalazła się w bardzo kłopotliwym położeniu i aż prosiłoby się o podniesienie międzynarodowego larum, że pieniądze ze sprzedawanego za pośrednictwem Nord Stream 2 gazu dadzą coraz bardziej nieobliczalnemu dyktatorowi wiele nowych możliwości. A na co go stać, prezydent Putin pokazywał nie raz w Czeczeni, Gruzji, podczas aneksji Krymu, w Donbasie, czy też przy okazji regularnego likwidowania najbardziej kłopotliwych opozycjonistów i uciekinierów z Rosji. A, że sytuacja na Białorusi jest bardzo gorąca istnieje szansa, iż wkrótce Kreml zrobi coś, po czym kanclerz Merkel znów będzie się musiał gęsto tłumaczyć międzynarodowej opinii publicznej.

Jeśli jest choć minimalna szansa, by pomimo wielkich nakładów Niemcy zrezygnowały z Nord Stream 2, to pojawiła się ona teraz. Drugiej nie będzie. Zaś gra idzie o drogę przesyłową gazu, która umożliwi Moskwie ostateczną rezygnację z gazociągów biegnących przez Białoruś, Ukrainę i Polskę. Stanie się to w momencie, gdy transformacja energetyczna sprawia, iż nie tylko te kraje, ale cały Stary Kontynent potrzebuje coraz więcej gazu ziemnego.

Sięgając (jak dawniej często bywało) po szantaż energetyczny, Kreml będzie mógł mocniej chwycić za gardła wschodnich sąsiadów Polski. Już tylko cień takiego zagrożenia winien stanowić dzwonek alarmowy dla każdego, kto rządzi III RP. Jako że szykuje się wielka gra dyplomatyczna, ważąca być może o przyszłych losach krajów Europy Środkowo-Wschodniej, aż prosiłoby się o polską ofensywę. Ale jak robić ofensywę, gdy się nie ma dyplomacji?