MAGDALENA JANCZEWSKA: Z badań TNS OBOP dotyczących wolnego czasu powtórzonych właśnie po prawie pół wieku wynika, że dziś mamy o wiele więcej wolnego czasu niż w latach 60., ale też mniej pomysłów, jak go spożytkować.
JANUSZ CZAPIŃSKI*: W latach 60. rozrywki organizowały ludziom zakłady pracy - a to wycieczki na weekendy, a to wspólne zabawy w hali fabrycznej. Dziś oczywiście nikt już tego nie robi, w związku z tym każdy Polak sam musi sobie zagospodarowywać wolny czas. A że nie ma zwyczaju spędzać go aktywnie, to po prostu plackiem kładzie się przed telewizorem.

Reklama

Telewizja radykalnie przemeblowała nasz styl życia i rozrywkę. Właściwie wchłonęła większość ambitnych ścieżek, którymi podążali Polacy, aby zagospodarować swój czas wolny w latach 60. Całkowicie wyparła także kino. W dobie kina domowego nie widzimy już powodu, aby płacić za bilet. Efekt jest taki, że należymy do najbardziej telewizyjnych społeczeństw. Dogoniliśmy pod tym względem Amerykanów, jedna trzecia Polaków dzień w dzień poświęca ponad trzy godziny na oglądanie telewizji. A telewizor to przerażający pożeracz czasu i pomysłów, które mogłyby się zrodzić, gdyby ludzie rzadziej szli na łatwiznę i chwytali za pilota.

Czasu na rozrywkę mamy więcej, bo mniej pracujemy?
Porównując te dwa badania, rzeczywiście wynika, że Polacy pracują mniej niż kilkadziesiąt lat temu, choć na tle innych krajów europejskich w dalszym ciągu jesteśmy przodownikami pracy. Krótszy czas pracy zawdzięczamy wolnym sobotom, najpierw delikatnie wprowadzanym w latach 80., a teraz będących normą. Dodatkowo mamy długie weekendy, które przedłużają się często w całe wieki.

W PRL powszechny był też drugi etat.
Powszechny był etat chłoporobotnika. To była bardzo solidna grupa społeczna. Trochę porobili na roli, a potem jechali do miasta, do fabryki. Bieda była nieporównywalna z tym, co dzisiaj mamy. Każdy grosz się liczył. Polacy biegali z wywieszonymi językami, żeby tylko załatać swoje domowe budżety. Szukali różnych możliwości. W latach 60. Polacy hołdowali zasadzie amerykańskiej, że żyje się po to, by pracować. Teraz hołdują zasadzie europejskiej: pracuje się po to, aby żyć, a wręcz użyć.

Reklama

Nadchodzi więc czas wolny i co dalej?
Najczęstszą odpowiedzią jest: trzeba się bawić. W związku z tym Polacy, jeśli nie siedzą przed telewizorem, coraz gremialniej biorą udział w imprezach publicznych, chadzają na koncerty, jeśli mieszkają w miastach, których włodarze dbają o ich organizację. Podczas dłuższych weekendów ruszają z domu i to jest pokrzepiające.

Choć jest też wiele miast i miasteczek, które wręcz wioną marazmem. W których nic się nie dzieje, a starsi ludzie z rozrzewnieniem wspominają fundusz wczasów pracowniczych albo jak to pani Jola z zakładu pracy organizowała niedzielną wycieczkę. Tak więc ludzie nie narzekają na brak wolnego czasu, tylko brak instytucji rozrywkowych.

Krzepiąca jest ruchliwość Polaków, ale już statystyki dotyczące chodzenia do teatru, opery czy czytelnictwa z pewnością nie napawają optymizmem.
Opera, teatr, kino, podobnie jak czytanie książek to już przeszłość. W kulturze szybkiej akcji i intensywnie kolorowych obrazków, tam, gdzie nie ma świateł stroboskopowych, gdzie nie dudnią bębny, gdzie dźwięk nie zagłusza materii, wszystko staje się mniej przyjemne. Oznacza, że musielibyśmy zacząć myśleć, poddawać to, co oglądamy, jakiejś refleksji, a na to nie mamy siły. Jest to niezgodne z kulturą, z jaką dzisiaj żyjemy, a niestety hołdujemy dewizie "żyć łatwo i przyjemnie".

Reklama

Ale dlaczego nie mamy siły, skoro wypoczywamy więcej niż w latach 60.?
Bo pracujemy wydajniej i żyjemy intensywniej. Nie mamy siły na kulturę wysoką wymagającą przynajmniej minimalnego myślenia. My wolimy się poddawać biegowi zdarzeń, a rozrywkę tradycyjną, bardziej intelektualną, zamieniamy na łatwiejszą umysłowo.

W ciągu zaledwie 48 lat staliśmy się bezmyślni?
Tak daleko bym się w osądzaniu Polaków nie posuwał. Polacy nie czytają książek, nie chodzą do teatru. Na mnie robi to piorunujące wrażenie. Ale nie znaczy to, że popadają w ignorancję, wszelką wiedzę czerpią z innych źródeł. Przeciętny Polak nie czyta książek, bo wystarczy, że ma w telewizji pięć programów Discovery i jeszcze dodatkowo jeden o zwierzętach. Może się z nich wystarczająco wiele dowiedzieć. A jak już się dowie, kliknie pilotem, co jest proste, i przełączy program na film sensacyjny albo koncert rockowy. A jak akurat będzie taki organizowany w jego mieście, to się nawet na niego pofatyguje. Proszę zwrócić uwagę, że w tych badaniach jest jeden bardzo ciekawy wynik. Prasy codziennej czytamy mniej, ale tygodników więcej. A wie pani, który rozchodzi się w największym nakładzie? "Tele Tydzień"!

To smutne, że czytelnictwo sprowadza się dziś do wertowania programu TV. Co się stało przez pół wieku, że doszliśmy do takiego punktu?
Ale 48 lat temu wcale nie było lepiej, tyle że nie mieliśmy innych sposobów na spędzanie wolnego czasu. Nuda to jest uczucie, którego człowiek boi się równie mocno, jak rozjuszonego wampira z siekierą. Innymi słowy - nie możemy po prostu siedzieć i patrzeć na muchę na ścianie. Oczywiście, kiedy nie było telewizji - w końcu nie była ona powszechna w latach 60. - to słuchało się w domu radia. Dziś - jak wynika z badań - jest ono równie chętnie słuchane, ale trochę w innej formule, np. podczas jazdy samochodem. W latach 60. nie było innych atrakcji, które pozwalałyby w sposób łatwy i przyjemny zagospodarować wolny czas, więc rzeczywiście, Polacy brali do ręki książkę czy szli do teatru. Nie dlatego, że wtedy byli takimi intelektualistami, tylko dlatego, że nie mieli tylu innych możliwości co dzisiaj.

Jesteśmy natomiast znacznie bardziej towarzyscy. Chętniej wychodzimy do ludzi i zapraszamy ich do siebie do domu.
Bo radykalnie poprawiły się nasze warunki mieszkaniowe. Po pierwsze nie wstydzimy się wpuścić kogoś do domu, już nie mówiąc o tym, że możemy zaprosić do siebie nawet 15 osób. Wszyscy się zmieszczą. W M-2 ze ślepą kuchnią - a w takich mieszkaniach na ogół mieszkaliśmy - goście musieliby się tłoczyć na stojąco. Teraz chętniej i częściej odwiedzamy się także dlatego, że jest to znacznie łatwiejsze. Ponad 60 proc. polskich gospodarstw domowych ma samochód. Możemy więc wybrać się do przyjaciół nawet mieszkających 40 czy 50 km od nas przynajmniej raz w miesiącu. Odległość nie jest barierą. Natomiast w 1960 roku była to wielka wyprawa. A że nie było też wolnych sobót, na takie wyjazdy było o wiele mniej czasu.

Dzisiaj żyjemy w świecie, w którym się o wiele łatwiej egzystuje, dlatego spotkania towarzyskie w prywatnych mieszkaniach nie stanowią większego problemu. Teraz w wielu polskich gospodarstwach domowych gospodyni nie myśli już ze zgrozą o tym, ile będzie musiała poświęcić czasu na zmywanie po wizycie gości, bo wszystko włoży do zmywarki i pójdzie spać. Nie musi też godzinami gotować - może jedzenie zamówić.

Czy zmieniło się obecne imprezowanie i bawienie się od tego w latach 60.? Czym się różni?
Dzisiaj, jeśli chodzi o zabawy w gronie przyjaciół lub znajomych, bawimy się mniej przaśnie. Nasze imprezy są wręcz wystawne w porównaniu z tymi, które były w latach 60. Poza tym obdarowujemy się atrakcyjnymi prezentami. Kiedyś można było, przychodząc z wizytą, przynieść pudełko z herbatą ekspresową, bo herbata w saszetkach dopiero do Polski wchodziła i był to niezwykły rarytas. Nie mówiąc już o kawie... Wtedy cieszyły drobiazgi. Dzisiaj wszystko musi być na najwyższym poziomie, inaczej nikogo już nie zachwyci.

Jesteśmy pokoleniem zblazowanym?
Nie, tak daleko bym się nie posunął w ocenach. Powiedziałbym raczej, że jesteśmy pokoleniem, które etap wstrzemięźliwości ma już za sobą i teraz chce czegoś więcej. Tego, co inni, na przykład mieszkańcy Europy Zachodniej, mieli już od dosyć dawna, a my mogliśmy spoglądać na to jedynie łakomym okiem. Pamiętam, że gdy w tamtych czasach udało się komuś wyjechać na Zachód, to po powrocie zbierała się cała rodzina i znajomi i z niedowierzaniem słuchaliśmy, jak się potrafią bawić Francuzi czy nawet Niemcy, którzy w końcu specjalnie zabawowi nie są.

To znaczy, że Polacy znormalnieli?
Niewątpliwie tak. Lektura badań OBOP skłania mnie do wniosku, że po prostu otrząsamy się z dziedzictwa PRL. Na pewno nie zwariowaliśmy i nie schamieliśmy. Niechęć Polaków do książek nie wynika z tego, że w porównaniu z latami 60. odechciało nam się czytać, tylko że nie mamy na to czasu, bo dostępnych jest całe mnóstwo innych atrakcji. Gdybyśmy mogli z nich korzystać wtedy, wówczas jestem przekonany, że Polacy też nie czytaliby książek. Ja naprawdę jestem szczęśliwy, że dzisiaj nie mamy roku 1960.

Janusz Czapiński, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, od 2000 r. kieruje Radą Monitoringu Społecznego realizującą "Diagnozę Społeczną" - największe w kraju badania warunków i jakości życia Polaków