"Dziennik Gazeta Prawna": W minionym tygodniu mieliśmy do czynienia z największymi protestami społecznymi ostatnich lat. Coś pana zaskoczyło?

Henryk Domański: Zaskakujące jest to, że nie mieliśmy dotąd protestów, które cechowałyby się taką intensywnością i agresywnością w stosunku do władzy. Impulsem pierwotnym była walka o prawa kobiet i o to, by mogły one decydować o swoim losie. Był to według mnie również główny powód, dla którego te protesty przybrały taką masową skalę. Bo jednak ok. 400 tys. osób wyszło na ulicę. Nowym elementem również jest to, że uliczne demonstracje, które przedtem koncentrowały się na walce o prawa kobiet, przybrały silne akcenty polityczne, wymierzone przeciwko obozowi rządzącemu, po drugie mają nastawienia antykościelne, a po trzecie, pod względem „personalizacji” głównym obiektem ataków stał się Jarosław Kaczyński. Protesty czarnych parasolek z 2016 r. były raczej pokojowe i spokojne, mimo że nie całkiem koncyliacyjne, bo i tam chodziło o wymuszenie na władzy odstąpienia od chęci zaostrzenia przepisów aborcyjnych – ale nie aż tak jak obecnie. Wynika to z faktu, że kierowanie tym ruchem, który się spontanicznie wyłonił, przejęły osoby radykalne o skłonnościach wręcz neobolszewickich, które są skłonne obalić ustrój przez zastosowanie przemocy, byleby zrealizować własne cele i interesy. Od poprzednich protestów różni go również instytucjonalizacja w postaci Rady Konsultacyjnej i Rady Strajku, co potwierdzałoby tezę o jego upolitycznieniu.
Co w tym zaskakującego? Wiadomo, że tak intensywny wybuch społeczny nie może trwać długo i albo protest się rozmyje, albo się w jakiś sposób sformalizuje.
Reklama
Z jednej strony radykalizm może przybrać formę zinstytucjonalizowaną w postaci partii politycznych, takich jak partia komunistyczna w 1917 r., podobnie jak np. rewolucja na Kubie. Z drugiej strony, jeżeli tego nie zrobi, to na ogół zanika. Natomiast samo powołanie Rady Konsultacyjnej nie przesądza o powodzeniu protestu. Prawdopodobnie wyrok TK zostanie złagodzony w jakiejś postaci, czyli walka o prawa kobiet i powrót do stanu sprzed tego wyroku zakończy się sukcesem, ale jeżeli chodzi o cele polityczno-socjalne, takie jak wyeliminowanie tzw. umów śmieciowych, to jest to wątpliwe, bo byłoby ono sprzeczne z logiką stosunków rynkowych.
Mam wrażenie, że forma, jaką przybierał strajk, była dość dynamiczna. O ile w pierwszych dniach dominowały gniew i wściekłość i doszło do incydentów z atakami na kościoły, o tyle później – na skutek dużej krytyki takich postaw – forma protestu złagodniała. Momentami gniew został zastąpiony groteską rodem z Pomarańczowej Alternatywy.
Owszem, forma protestów osłabła, o czym świadczy m.in. to, że zaprzestano ataków na kościoły. Nastąpiło otrzeźwienie. Natomiast agresja, szczególnie liderów, przerodziła się raczej w groźby: „Rząd musi się podać do dymisji”, „My obalimy rząd”, albo „Nie będziemy rozmawiać z rządem” czy „Prezydent nie jest wiarygodny, więc nie będziemy odpowiadać na jego inicjatywę”. Jednak dotyczyło to raczej przywódczyń strajku, bo nie sądzę, by te kilkaset tysięcy biorących w nich udział popierało je w całej rozciągłości. Większość ludzi wychodziła na ulice nie po to, by obalić rząd PiS-u i walczyć z Jarosławem Kaczyńskim, ale by kobiety nadal mogły decydować o własnym losie i w celu przywrócenia „kompromisu aborcyjnego”, który jest odbierany jako norma, której należy przestrzegać.

Przyzwolenie dla aborcji ulega stałemu zwiększeniu, ale przynajmniej na poziomie deklaracji zawsze oddzielano tę kwestię od stosunku do praw mniejszości czy pozwolenia sobie na tolerancję w innych sprawach

Czy radykalizacja tych żądań nie wywoła w dłuższej perspektywie odpływu poparcia dla tego protestu?
Oznaki odpływu widzimy w sondażach, z których wynika, że 80 proc. społeczeństwa deklaruje sprzeciw wobec atakowania kościołów. Dochodzą do tego radykalne postulaty liderek oraz agresywność i słownictwo stosowane przez część protestujących, które zawsze osłabiają skuteczność pod względem przyciągania do siebie zwolenników. Nawet powołanie Rady Konsultacyjnej robi wrażenie, jakby przeprowadzono je raczej w celu wywołania efektu instytucjonalizacji, a nie systematycznego działania. Nie wyłonił się przecież żaden program ani ideologia, które mógłby zachęcać do jej popierania, jak to miało miejsce np. w przypadku Komitetu Obrony Demokracji. Pojawia się też kluczowe pytanie, rysujące się w ramach każdego ruchu radykalno-rewolucyjnego, kto ma być głównym przeciwnikiem Rady Konsultacyjnej? W ramach teorii feministycznych, które powinny – jak sądzę – stanowić podłoże poczynań RK, „klasą antagonistyczną” w stosunku do kobiet są mężczyźni, ale w świetle obecnych wydarzeń głównym przeciwnikiem kobiet jest obóz Zjednoczonej Prawicy i Kościół, które próbowały ograniczyć ich prawa reprodukcyjne. W przypadku podejmowania walki z mężczyznami nierozwiązanym przez feminizm problemem było zawsze naturalne dążenie kobiet do wchodzenia w związki rodzinne i wynikająca z tego wspólnota interesów mężów i żon. Ponieważ żadne społeczeństwo nie może funkcjonować bez takiej wspólnoty, argumenty skrajnego feminizmu o walce klasowej, w której jedna strona zyskuje coś kosztem drugiej, są nierealistyczne. Natomiast co do postulatu obalenia władzy i nakłonienia rządu do dymisji, to od tego są przecież PO i Lewica. Niech RK przekona Polaków, że chodzenie na barykady jest lepszym rozwiązaniem niż pokonanie obozu rządzącego w demokratycznych wyborach.
Powiedział pan, że precedensowe były zwłaszcza ataki na kościoły. Rzeczywiście w długiej historii protestów społecznych, zwłaszcza w okresie PRL, Kościół był sojusznikiem protestujących. Jednak czy to, że znalazł się teraz na celowniku, było spowodowane tylko kwestią aborcji, czy zadziałały tu nagromadzone pretensje związane np. z zamiatanym pod dywan problemem pedofilii, czy wieloma innymi grzechami Kościoła, których przykłady można by mnożyć?
Kościół znalazł się na celowniku dlatego, że jest identyfikowany z prawem antyaborcyjnym. Po drugie, jest on utożsamiany z obozem rządzącym, którego przynajmniej niektórzy członkowie zapowiadali, że zaostrzą to prawo. Po trzecie, osłabienie jego pozycji wynika z zarzutu, który jest stale powtarzany, a mianowicie – ingerencji Kościoła w politykę. A tego, jak wynika z badań, ludzie sobie w większości nie życzą. Panuje przekonanie, że Kościół powinien się zajmować sprawami boskości i religijności. Jest to chyba główny powód obniżenia się zaufania do niego. Poza tym z Kościołem jest podobnie jak z atakami na Jarosława Kaczyńskiego. Jest on łatwy do spersonalizowania. Ulubionym obiektem ataków ze strony przywódczyń demonstracji jest arcybiskup Jędraszewski, uosobienie krańcowej ortodoksji i wszelkiego zła. W sumie to wszystko nie zadziałało, ale wcale nie dlatego, że Kościół był przez stulecia postrzegany jako ostoja tożsamości narodowej i walki o polskość – mogłoby to być co najwyżej istotne dla starszego pokolenia. Ważniejsze jest to, że po tych pierwszych atakach Kościół objawił się w świadomości społecznej jako coś bezbronnego, łatwego do zaatakowania. W końcu łatwiej wbiec do kościoła i pomazać ściany niż przedostać się do budynku Rady Ministrów. A jeśli ktoś jest bezbronny i staje się ofiarą, to wzbudza sympatię. Poza tym wielu protestujących było w swego rodzaju ambiwalencji. Z jednej strony wszyscy wiedzą, że to Kościół chciał zaostrzenia prawa aborcyjnego, a z drugiej jak trudno go było atakować osobom, które np. chodzą co niedziela na mszę.
Czy w dłuższej perspektywie spór o aborcję przyczyni się do laicyzacji społeczeństwa czy też ataki na Kościół wytworzą syndrom oblężonej twierdzy i rozbudzą chęć obrony religii wśród osób niespecjalnie dotąd gorliwych i np. spowodują jakiś wzrost akceptacji konserwatywnych wartości?
Sądzę, że te wydarzenia nie staną się żadnym dodatkowym impulsem dla szybszego odchodzenia od Kościoła. To będzie się dokonywało niezależnie od tego, czy te demonstracje by się odbywały czy nie, co oczywiście nie oznacza zanikania religijności. Według badań Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego co tydzień na mszę chodzi ok. 38–40 proc. wiernych i być może odsetek ten będzie się zmniejszać. W końcu Kościół zawsze był przeciwnikiem aborcji i dla katolików nie powinno być to zaskakujące.