Kiedy czytałam pana książkę, przypomniał mi się cytat ze wspomnień Wincentego Witosa z czasów jego dzieciństwa: „Chłopi bali się Polski niesłychanie, wierząc, że z jej powrotem przyjdzie na pewno pańszczyzna i najgorsza szlachecka niewola. Powstania uważali za jakąś potworną zbrodnię, której nawet nie umieli nazwać ani określić, a powstańców za dzikich, pomylonych zbrodniarzy”. Witos trafnie podsumował nastawienie chłopów do niepodległości?
Mamy dużo podobnych świadectw. Oczywiście byli chłopi, którzy uczestniczyli w powstaniach, ale większość nie widziała w nich dla siebie interesu – ani na poziomie materialnym, ani ideowym. Pomysł, że istnieje taki byt jak ojczyzna i że trzeba ją odzyskać, to nie jest oczywista intuicja. Do jego zaakceptowania trzeba ludzi wychować. Świat ludowy był światem, w którym głównymi figurami władzy byli cesarz, ksiądz, dziedzic i urzędnik cesarski, zwłaszcza poborca podatków. Poza tym chłopi często patrzyli na powstania jako na bunt przeciwko legalnej władzy i nawiasem mówiąc, w większości nim były. To, że często nie chcieli iść do kolejnych powstań, w ogóle więc mnie nie zaskakuje. To byli bardzo racjonalni ludzie, nie mniej niż my. Zaskakujące jest raczej to, dlaczego niektórzy poszli.
Dlaczego?
Mieli dużo do stracenia, z życiem na czele. Bunt przeciwko władzy był surowo karany. Elity szlacheckie, które organizowały powstania w XIX w., obiecywały warstwom ludowym różne rzeczy, ale często z oporami. Idea, że chłopom – a w XX w. także np. proletariatowi miejskiemu – trzeba obiecać więcej, by chcieli walczyć o niepodległą Polskę, przebijała się z trudem. Zazwyczaj toczyły się na tym tle spory wewnątrz elit niepodległościowych.
Można przewrotnie powiedzieć, że u progu niepodległości Polski zdecydowana większość społeczeństwa tej niepodległości nie chciała?
Raczej, że duża część chłopów i robotników – nie wiemy dokładnie jaka, hipotezy na ten temat są rozbieżne – nie miała świadomości narodowej w takim sensie, jak ją dziś rozumiemy. Nie uważali się za Polaków albo nie uznawali, że jest Polska realnym bytem, o który trzeba walczyć. Mamy dużo świadectw wskazujących, że oceniali nastawienie wsi do odbudowy państwa bardzo krytycznie. W książce cytuję np. ciekawy pamiętnik szlachcianki z Kielecczyzny Janiny Konarskiej, która odnotowywała pod koniec 1918 r., że chłopi raczej rozglądają się, jak jej ziemię zabrać i że nie chcą się zaciągnąć do wojska. Na początku 1919 r., gdy trwały walki o Lwów, pisała: „chłopi się cieszą, iż na Ukrainie szlachtę biją”. Nieufność była po obu stronach. To, co mówię, może być zaskakujące tylko dla kogoś, kto ma wizję narodu jako wielkiej rodziny, w której wszyscy są gotowi się poświęcić dla kraju. Tak nigdy nie było.
Ale to wizja, która jest wciąż żywa.
Ona jest produktem nacjonalistycznej, państwowej edukacji. Rzeczywistość była jednak skomplikowana. Wielu ludzi do walki o ojczyznę trzeba było czymś zachęcać, a czasem zmuszać.
Elity szlacheckie toczyły spory o to, czy mogą zrezygnować z jakichś przywilejów, a władze zaborcze nadały chłopom wolność osobistą, zniosły pańszczyznę i ogłosiły uwłaszczenie.
Nie wiemy, czy gdyby polskie państwo istniało, nie załatwiłoby tych spraw lepiej. To możliwe, ale podczas debaty nad uwłaszczeniem w sejmie powstańczym w 1831 r., w obliczu gigantycznej przewagi rosyjskiej i zbliżającej się decydującej rozprawy, szlachta nie chciała ustąpić nawet o krok w sprawie swoich przywilejów i władzy.