Młot na czarownice

Wskazanie winnego plag spadających na jakąś społeczność, a następnie przykładne jego ukaranie bywało niegdyś sprawą o wiele prostszą. Weźmy choćby pierwsze sto lat po tym, jak Marcin Luter zainicjował reformację. Narodziny protestantyzmu przyniosły falę wojen religijnych, które przetoczyły się przez Francję oraz państwa w centrum Europy funkcjonujące wspólnie pod nazwą Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Wzajemne wyrzynanie się katolików i protestantów zaczynało się zazwyczaj samorzutnie, a wojnom domowych towarzyszyły: epidemie, głód i powszechna nędza. Choć stanowiły one nieuchronne dopełnienie serii nieszczęść i tak w lokalnych społecznościach wzmagały pragnienie, by kogoś za nie ukarać. Z potrzebą tą znakomicie komponował bestseller „Młot na czarownice”.

Reklama

Dwaj pracujący dla Świętego Oficjum profesorowie teologii Heinrich Kramer oraz Jakub Sprenger wydali go w 1487 r. z myślą o merytorycznym wsparciu dla innych pracowników ich firmy. Książka stanowiła instruktarz dla inkwizytorów, jak rozpoznać czarownicę lub czarownika, przeprowadzić śledztwo, a następnie rozwiązać problem. Przy czym ostatecznym rozwiązaniem stał się stos. Oczyszczająca moc ognia gwarantowała, że uda się ocalić duszę osoby, która by móc czynić czary, zawarła pakt z diabłem. Przez kilka dekad „Młot na czarownice” nie był niczym więcej niż podręcznikiem dla pracowników Świętego Oficjum. Procesy o czary zdarzały się rzadko, a jedynie co dwudziesty kończył się stosem.

Reklama

Czas wojen religijnych

Aż nadszedł czas wojen religijnych i towarzyszących im spustoszeń. „W początkowym stadium polowania większość procesów przypadła na Francję, zwłaszcza na wschodnią jej część, graniczącą ze Szwajcarią i Burgundią. W drugiej połowie XVII w. jednakże, gdy polowanie osiągnęło najintensywniejszą fazę, centrum ścigania czarownic stały się Niemcy” – wyjaśnia w monografii „Polowania na czarownice w Europie wczesnonowożytnej” Brian P. Levack. Ilekroć w jakieś gminie zaczynało się źle dziać za sprawą epidemii, nieurodzaju lub konfliktów, miejscowa społeczność nawet bez wsparcia inkwizycji, wskazywała winnego. Zwykle okazywała nim kobieta z jakiś przyczyny nie pasująca do społeczności. Oskarżano ją o wszelkie zło, po czym umieszczano na stosie. Instrukcje zwarte w „Młocie na czarownice” traktowano dość swobodnie interpretując tak, żeby na pewno oskarżoną spalić.

Reklama

Czarowników palono o wiele rzadziej z pragmatycznych względów. Samotne kobiety (a te stanowiły najczęstsze ofiary) dysponowały najmniejszymi szansami na skuteczną obronę przed społecznością. Ta zaś, po obejrzeniu efektownej egzekucji, w poczuciu zadowolenia, iż zło zostało przykładnie ukarane, rozchodziła do domów. Zaspokojenie potrzeb emocjonalnych ludzi muszących żyć w trudnych czasach, wymagało spalenia ok. 50 tys. kobiet. Przez ostatnie czterysta lat na Starym Kontynencie wiele się zmieniło. Gdy z powodu ciężkich czasów wszyscy zaczynają przejawiać ochotę do wymierzenia kary komuś, kto odpowiada za całe zło, powstaje problem ze wskazaniem winnego.

Chiny

W przypadku odpowiedzialności za rozprzestrzenienie się koronawirusa oraz skutki pandemii, najoczywistszym winnym zdają się być Chiny. Długo oszukiwały światową opinię publiczną, co do rozmiarów zagrożenia i manipulowały pracami WHO, ułatwiając rozniesienie się nowej choroby na cały świat. Być może sam SARS-CoV-2 jest dziełem chińskich naukowców, które jakimś sposobem wydostało się z rządowego laboratorium w Wuhan. Aż 60 poszlak na to wskazujących upublicznił w swym raporcie miesiąc temu prof. Roland Wiesendanger z Uniwersytetu w Hamburgu.

To, że w Wuhan nie ma nietoperzy, nikt ich tam nie konsumuje, zaś koronawirusy przez nie roznoszone nie potrafią przenosić na ludzi, daje do myślenia. Podobnie jak fakt, że tamtejsze laboratorium z certyfikatem BSL-4 (oznaczającym zdolność do prowadzenia eksperymentów z najgroźniejszymi mikrobami) szczyciło się zgromadzeniem największej na świecie kolekcji patogenów nietoperzy. To, jak mało kogo zainteresowały dowody zebrane przez prof. Wiesendangera najlepiej świadczy, iż rola ofiary do Chin zupełnie nie pasuje. Będąc potęgą ekonomiczną i militarną, szybko wybiją z głowy każdemu pomysł, by je o cokolwiek oskarżać. Stąd mało kto próbuje. Dlatego winnego należy poszukać u siebie w kraju.

Morawiecki - dziecko szczęścia

Naturalny kandydatem na stos zadaje się rząd i człowiek stojący na jego czele. Jednak w Polsce premier Mateusz Morawiecki to wręcz dziecko szczęścia. Ilekroć wszyscy już widzą go skwierczącego w płomieniach, następuje nieoczekiwany zwrot akcji. Epidemia zaskoczyła rok temu rządzących III RP, lecz to we Włoszech i Hiszpanii wydarzyła prawdziwa katastrofa.

Do tego jeszcze Unia Europejska zostawiła na pastwę losu kraje najbardziej dotknięte wówczas przez koronawirus. Podobnie rozczarowała, kiedy nadeszła pora zagwarantowania jej członkom dostaw szczepionek. Mając za tło Brukselę, premier daje radę robić dobre wrażenie nadal na pokaźnej liczbie wyborców. Z kolei potencjalni kandydaci do jego zastąpienia (by po dymisji mógł zostać winnym wszystkiego), nagle napotykają na swej drodze przysłowiową skórkę od banana. Ostatnio efektownego kozła wywinął prezes PKN Orlen, który za sprawą rozlicznych „darów od Boga”, jakie wyszły na jaw, nowym premierem już nie zostanie.

O słabe radzenie sobie z epidemią można próbować obwinić prezydenta oraz nadzorującego całe państwo Naczelnika. Jednak konia z rzędem temu, komu ich osoby kojarzą się z lockdownem, przeciążonymi szpitalami, czy naciągającym szczytem zachorowań. Jakoś tak się ułożyło, że prezydenta da się skojarzyć z samymi miłymi rzeczami: góry, stoki, narty, relaks. Naczelnikowi natomiast można jedynie współczuć, bo obecne skojarzenia są jak senny koszmar: aborcja, Ziobro, Gowin, Obajtek.

Na koniec więc się okazuje, że jedynym, powszechnie akceptowalnym kandydatem na stos z rządzącej ekipy jest minister zdrowia. Od tygodni oddelegowany do ogłaszania publicznie złych lub przygnębiających wiadomości. Jeśli się pragnie sprawdzić, jak głęboka jest zgoda narodowa co do jego osoby, należy nazwisko Niedzielski wymienić w obecności przedstawicieli twardego elektoratu PiS. Reakcje są już niemal identyczne, jak przy zetknięciu z nazwiskiem Tusk.

Poza tym naród ma własne preferencje, które zależą od tego, czy ktoś bardziej boi się lockdownu czy jednak koronwirusa. Ci pierwsi z radością ujrzeliby na stosie brylujących w mediach ekspertów od epidemii, a zwłaszcza niektórych wirusologów. Tym drugim największą satysfakcję sprawiłoby spalenie tych pierwszych, a zwłaszcza osób kręcących się tu i ówdzie bez maseczek. Ten ogólny brak zgodności co do wskazania winnych powoduje, że widowiskowo płonący stos pozostaje nadal w sferze zbiorowych marzeń.

Opozycja

I właśnie w tym momencie narodowi oraz władzy z odsieczą przychodzi opozycja, która postanawiała na finale epidemii odegrać parlamentarny spektakl pt.: „Tym razem wreszcie to my przeczołgamy PiS”. Ma to nastąpić przy okazji ratyfikacji Funduszu Odbudowy UE. Jak na razie partie opozycyjne odgrażają się, iż zagłosują przeciw, solidarnie z posłami Zbigniewa Ziobro, jeśli rząd odrzuci warunki, co do udziału samorządów w redystrybucji unijnych środków.

Tylko niby czemu Naczelnik miałby skapitulować przed tak atrakcyjnym ultimatum? Po jego postawieniu, jeśli opozycja się wycofa, przeczołga znów samą siebie. Jeśli wytrzyma olbrzymią presję i za sprawą jej głosów nie dojdzie do ratyfikacji, wówczas hurtowo bierze na siebie odpowiedzialność za wszystko. Brak funduszy dla zadłużonego kraju, wściekłość państw UE, wreszcie perturbacje, które spadną na obywateli. Czegokolwiek w tym roku złego nie doświadczą, obwinić o to będzie można opozycję. Zaś chętni do zbudowania małego stosiku zawsze się znajdą.