Andrzej Gołota przegrał, boleśnie dla większości Polaków, sobotnią walkę stulecia z Tomaszem Adamkiem. Przegrał, choć wcale nie musiał jej toczyć. Pieniędzy ma w bród, dobrze ulokowanych po słynnych pojedynkach z czarnoskórymi pięściarzami w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Więc nie bił się w Łodzi dla pieniędzy.

Reklama

Pogłoski o jakimś personalnym rewanżu na Adamku też między bajki można włożyć. Sarkazm demonstrowany wobec Górala na konferencjach prasowych był bardziej elementem show w amerykańskim stylu niż konsekwencją jakiegoś prawdziwego gniewu.

Stanął do ringu raczej z tęsknoty za sukcesem i ambicji pokazania się rodakom, może ostatni raz, z dobrej strony. Co ciekawe - razem ze swoją żoną Mariolą poczuł się jakoś specjalnie odpowiedzialny za to całe widowisko, co zaskakujące - razem z walkami innych polskich bokserów. Kiedy w piątkowy wieczór aresztowano tymczasowo Artura Szpilkę, który miał walczyć nazajutrz z Wojciechem Bartnikiem. Wstał z łóżka, ubrał się i z panią Mariolą pojechał na komisariat walczyć o uwolnienie młodego boksera o skomplikowanej przeszłości. I kiedy nazajutrz zapytałem panią Gołotę, po co to uczynili, opowiedziała: "Andrzej trochę w Szpilce widzi siebie z przeszłości. Wie co to jest stracić szansę na inne życie. I jak łatwo to może się stać. Zna świat boksu i chce pomóc na tyle na ile może".

Po walce z Adamkiem Gołota nie wyglądał na człowieka, któremu zawalił się świat. Był poobijany, ale spokojny. Mówił o swoim złym przygotowaniu do pojedynku, ale jakoś nie kipiał ze złości. Wyraźnie był pogodzony z faktem, że jego czas w ringu dobiegł końca, choć tego do telewizyjnego mikrofonu nie powiedział. Więcej, dzisiaj mam prawie przekonanie, że Gołota świadomie podstawił Adamkowi drabinę do tego najprawdziwszego z bokserskich światów, czyli wagi ciężkiej.

To oczywiście nie znaczy, że w sobotę chciał przegrać. Stanowczo nie, ale jeśli już miał polec, to chciał przekazać pałeczkę komuś - kto może, tak jak on kiedyś - w biało-czerwonych barwach - stanie się kolejną nadzieją zawodowego boksu. Andrzej Gołota, choć nie bez fizycznego trudu, zagrał swoją rolę perfekcyjnie i chwała mu za to.

Teraz Tomasz Adamek musi już sobie radzić sam. Pięściarzem jest doskonałym, ale jak mówią fachowcy - wciąż nie wie co to jest przyjęcie na szczękę mocnego ciosu boksera wagi ciężkiej. A pan Andrzej może już odsapnąć, przejdzie do galerii zasłużonej sportowej sławy, choć będziemy za nim naprawdę tęsknić. Będziemy tęsknić z jego niezdefiniowanym magnetyzmem i tajemnicą charakteru. Po prostu będzie nam go w zawodowym ringu zwyczajnie brakować.