Wszystko wskazuje na to, że rok 2008 będzie pierwszym od dość dawna rokiem bez wyborów. Jeżeli w kalendarz wyborczy wpisalibyśmy także referendum europejskie (2003) - to ostatni rok bez kampanii wyborczej zdarzył nam się dziewięć lat temu. Czy z tego prostego i dość zaskakującego rachunku cokolwiek wynika?

Reklama

Ktoś, kto nie znałby dobrze polskiej sceny politycznej, powiedziałby, że istnieje szansa na wprowadzenie zmian wymagających szerszego konsensusu partyjnego. Uznałby zapewne, że główne ugrupowania wezmą głębszy oddech i przynajmniej na chwilę porzucą doraźną perspektywę działań. Być może rządzący zdecydują się na śmielsze i ryzykowne politycznie reformy. Opozycja będzie gotowa rozmawiać o zmianach konstytucyjnych, które po roku 2003 dość głośno zapowiadały obie główne partie.

My jednak doskonale wiemy, że perspektywa roku bez kampanii wyborczej niczego takiego nie zapowiada. Co więcej, nic takiego się nie stało ani w roku 1999, ani w poprzednim jeszcze - bez wyborów lub referendum 1992. Rok 2008 będzie zatem rokiem twardej rywalizacji politycznej, której stawką dla czterech głównych partii będzie przede wszystkim utrzymanie status quo.

Wszystkie cztery partie obecne w dzisiejszym parlamencie wybrały tę strategię, głosując za rozwiązaniem Sejmu jesienią ubiegłego roku. Dla Jarosława Kaczyńskiego był to wybór oznaczający ryzyko utraty władzy w zamian za pewność utrzymania istotnej pozycji na scenie politycznej. Było to oddanie dwóch lat rządzenia w zamian za uniknięcie losu, jaki spotkał w 2001 roku AWS, a cztery lata później SLD. Dla Donalda Tuska był to wybór szansy na rządzenie bez SLD. Dla LiD i PSL - szansy na powrót do koalicji rządowej i odsunięcia od władzy Prawa i Sprawiedliwości.

Z zeszłorocznych wyborów nie wolno jednak jeszcze wyciągać wniosku o stabilizacji sceny politycznej. Doszło raczej do jej doraźnego zamrożenia. Do takiego samego zamrożenia doszłoby zresztą także w roku 1999 czy 2003, gdyby rządzące wówczas partie zdecydowałyby się na wybory w połowie kadencji. Marian Krzaklewski utrzymałby zapewne status głównej alternatywnej siły wobec SLD, a Leszek Miller mógłby nawet myśleć o utrzymaniu się przy władzy lub wygodnej opozycji wobec rządu tworzonego przez PO, PSL, PiS i LPR.

Wszystkie cztery ugrupowania parlamentarne rozpoczynają nowy rok z poczuciem zachowania zdolności przetrwania na scenie. Żadna z nich nie zapowiada istotnych przewartościowań, które mogłyby w zasadniczy sposób zmienić przestrzeń politycznej rywalizacji. Obie partie opozycyjne mogą czekać jedynie na poważne błędy rządzących i takie osłabienie politycznego centrum, które wymusi powstanie w następnym parlamencie koalicji z lewicą lub prawicą.

Strategia rządzących jest równie prosta. Jest nią unikanie konfliktu nawet za cenę utraty silnej pozycji politycznej rządu. O ile Jarosław Kaczyński chciał być brany pod uwagę w każdej istotnej sprawie, o tyle Donald Tusk wydaje się mówić Polakom: „Jeżeli potraficie coś zrobić bez udziału rządu - tym lepiej”. Nowy premier chce uzyskać legitymację polityczną przede wszystkim dzięki działaniom na arenie międzynarodowej, w sprawach krajowych przyjmując raczej - przynajmniej w warstwie medialnej - postawę arbitra.

Reklama

Nawiązuje w ten sposób do stylu prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, ryzykując znacznie poważniejsze trudności wynikające ze sporego uwikłania premiera w bieżące sprawowanie władzy. Gdyby od wyborów prezydenckich dzieliło nas kilkanaście miesięcy, strategia taka byłaby bardziej racjonalna. Trzy lata „miękkiego rządzenia” w warunkach rozbudzonych aspiracji materialnych i poważnej słabości instytucjonalnej administracyjnego centrum państwa - to koncepcja bardzo ryzykowna.

Paradoksalnie jej sojusznikiem - przynajmniej w perspektywie roku 2008 - może się okazać tkwiąca przy swoich obecnych stanowiskach opozycja. Jarosław Kaczyński mówiący o powrocie do władzy i kontynuacji rozpoczętego dzieła zapewne długo nie będzie w stanie przekonać do PiS wyborców Platformy z 2007 roku.

Podobnie nie uczyni tego zjednoczona lewica, której wspólnym mianownikiem podnoszonym do rangi symbolu założycielskiego są dokonania Okrągłego Stołu. Oba ugrupowania opozycyjne będą zatem skłonne do powtarzania rytualnych sporów z zeszłorocznej kampanii, w czym pomogą im zresztą prace komisji śledczych utrzymujące w mocy tematy polemik z lat 2005 - 2007.

Polska polityka nie ma zatem u progu roku 2008 żadnego istotnego czynnika zmiany, który wyrwałby ją ze stanu nużącego powtarzania znanych z ostatnich dwóch lat argumentów. Nie ma czynnika, który wniósłby nowe interesujące wątki debaty. Jeden z najinteligentniejszych posłów obecnej kadencji - Ludwik Dorn - zaproponował wprawdzie, by porozmawiać o zmianach konstytucji, o nowym systemie wyborczym. Jednak dość szybko poradzono sobie z niesfornym i pozasystemowym wybrykiem, który wymuszałby po obu stronach zachowania niestandardowe.

Mniej inteligentni posłowie nie życzą sobie, by ktoś kazał im się uczyć nowej lekcji. Wolą powtarzać to, czego nauczyli się w poprzedniej kadencji. Do znudzenia.