Jednak to nie do końca prawda. I takie stwierdzenie nie oddawałoby nawet w najmniejszym stopniu sprawiedliwości jednemu z najwybitniejszych i najciekawszych polskich polityków.

Zacznijmy od tego, że stworzona przez Jarosława Kaczyńskiego formacja nie przypadkiem wygrała wybory 2005 roku, i to aż dwukrotnie. Stało się tak dlatego, że on sam najsilniej uosabiał wówczas nadzieję na zbudowanie pierwszej skutecznej w historii III RP prawicowej formacji. Formacji zachowującej ideową tożsamość, a jednocześnie nowoczesnej i mocno osadzonej w społecznym i kulturowym centrum.

Reklama

Kaczyńskiemu przed rokiem 2005 zaufali nie tylko społeczni frustraci, ale także ci, którym indywidualnie się powiodło, a mimo to pozostawali krytyczni wobec całego społecznego systemu postkomunizmu - blokującego indywidualną energię, feudalnego, zmuszającego młodych i ambitnych ludzi do wieloletniego terminowania pod rządami sklerotycznych i przekonanych o własnej nieomylności starców. Przez jakiś czas to Jarosław Kaczyński uosabiał nadzieję na odblokowanie kanałów społecznego czy pokoleniowego awansu. Uosabiał też nadzieje na zakończenie wojny na górze, na wyjście z klinczu jałowego społecznego konfliktu pomiędzy "tymi, którym się powiodło” i "niezadowolonymi frustratami”. Wierzono, że to on potrafi trwale wypełnić polityczne centrum. I ta wiara miała racjonalne podstawy.

Pragmatyk czy nieprzejednany

Przed paroma miesiącami w wywiadzie dla "Europy” Stefan Niesiołowski, który ma z Jarosławem Kaczyńskim własne wewnątrzprawicowe porachunki, z ironią zauważył, że Kaczyński nie poparł ostatecznie rządu Hanny Suchockiej tylko dlatego, że promowany wówczas przez niego działacz PC Adam Glapiński nie został szefem któregoś z resortów gospodarczych. Przypomnienie pragmatyzmu Kaczyńskiego jest jak najbardziej słuszne. Tylko że wcale nie jest kompromitujące dla jego wizerunku, nawet jeśli dzisiaj, w okresie politycznej dekoniunktury, tak jak w okresie "marszów na Belweder”, znowu buduje on swój autorytet na radykalizmie i nieprzejednaniu.

Jednak radykalizm to tylko jedno z politycznych narzędzi w arsenale Jarosława Kaczyńskiego. Innym, bez porównania ważniejszym, był polityczny pragmatyzm i instynkt, który pozwolił mu przetrwać kolejne okresy politycznej dekoniunktury. I to one wypromowały go ostatecznie w oczach prawicowego elektoratu na jedynego polityka, z którym nie tylko warto być "antysystemowym opozycjonistą”, ale z którym można wygrywać.

W 1989 roku to Kaczyński wymyślił scenariusz "odwrócenia sojuszy” - czyli zwrócenia się do ZSL i SD jako możliwych koalicjantów obozu solidarnościowego przy osłabianiu pozycji PZPR. Adam Michnik, Jacek Kuroń czy Bronisław Geremek byli wówczas zafiksowani na swojej wizji rozmawiania wyłącznie z "reformatorami z PZPR”. Jarosław Kaczyński na tym tle po raz pierwszy objawił się jako wybitny polityk, zdolny do nieoczekiwanych zwrotów "odblokowujących” sytuację. Rzeczywiście, dzięki zaproponowanemu przez niego sojuszowi pomiędzy Wałęsą a posłami ZSL i SD, rząd Mazowieckiego powstał tak szybko i reprezentował taki układ sił, który wyraźnie premiował "obóz posierpniowy”.

Reklama

Potem widzieliśmy Kaczyńskiego jako niestrudzonego negocjatora w ciągu kilku miesięcy nie tyle funkcjonowania, ile wegetowania mniejszościowego rządu Jana Olszewskiego. Podczas gdy sam Olszewski radykalizował i rytualizował podziały z okresu Okrągłego Stołu - na "niezłomnych antykomunistów” i "kolaborantów” z Unii Demokratycznej czy obozu Wałęsy - Kaczyński starał się do ostatnich chwil wciągać Unię Demokratyczną czy KLD do obozu władzy, także z nich budować zaplecze szerokiego i być może stabilnego rządu posierpniowej centroprawicy. Rząd premiera Olszewskiego z ministrem spraw zagranicznych Bronisławem Geremkiem czy z paroma ministrami gospodarczymi z obozu wałęsowskich liberałów nie byłby może idealnym rządem "nieprzejednanych”, ale by przetrwał. Nie stałby się kolejnym odcinkiem ponurego serialu zatytułowanego "autokompromitacja solidaruchów”. Serialu, który już w 1993 roku oddał władzę nad Polską ponownie w ręce dawnych działaczy PZPR. Nie mając jednak wpływu ani na zachowanie Jana Olszewskiego, którego sam wcześniej wypromował, ale nad którym stracił kontrolę, ani na Antoniego Macierewicza, Jarosław Kaczyński poniósł jedną z największych swoich politycznych klęsk.

Tak więc Niesiołowski ma rację, przypominając, że Kaczyński lubi wykorzystywać radykalny język do mobilizowania własnych szeregów, podczas gdy w praktyce zawsze był politycznym pragmatykiem. Ale jednocześnie nawet anegdota o niedoszłej nominacji Glapińskiego, która mogła sprawić, że Jarosław Kaczyński zamiast opłakiwać Olszewskiego, przyłączyłby się do obozu likwidatorów - tak jak sam Niesiołowski - pokazuje, że ówczesny lider PC różnił się od wielu innych polskich prawicowców tym, że w ogóle stawiał polityczne warunki. A w przypadku ich niespełnienia potrafił przejść do realnej opozycji. A bycie w realnej opozycji wobec III RP było aktem dużo bardziej ryzykownym niż bycie opozycjonistą we Francji czy Anglii. Z realnej opozycji w III RP rzadko się powracało. Traciło się finansowe zaplecze, stawało się przedmiotem zainteresowania zespołu płk. Lesiaka. Radek Sikorski z wiceministra obrony z dnia na dzień mógł się stać obiektem rozpracowywania i prowokacji ze strony WSI. Nic zatem dziwnego, że większość polskich prawicowców - tych z ZChN-u, z prawicy Unii Demokratycznej, a nawet z PC (jak Andrzej Urbański w okresie rządu Suchockiej), kiedy stawała przed nimi perspektywa znalezienia się w realnej opozycji, bezwarunkowo kapitulowali i zwijając sztandary przechodzili po prostu do obozu zwycięzców. Kaczyński nie zrobił tego ani w okresie rządu Suchockiej, ani w okresie tworzenia się AWS, a później koalicji AWS-UW. W obu tych przypadkach wybrał realną opozycję, opozycję nieomalże antysystemową.

Jednocześnie Kaczyński uniknął także innej politycznej ceny, ceny degeneracji, którą zapłacili inni "antysystemowi opozycjoniści” III RP. Wszyscy widzieliśmy, co spotkało ROP Olszewskiego, a później rozmaite "Ruchy Trzeciej Rzeczpospolitej”. Ich efemeryczni przywódcy, autorzy kolejnych rozłamów, stawali się po paru latach takiego życia praktycznie półwariatami. Zdolnymi jedynie do tego, żeby na spotkaniach z rzednącym gronem fanów czy też przed mikrofonami Radia Maryja przedstawiać coraz bardziej apokaliptyczne wizje "Polski zdradzonej”, "Polski sprzedanej”, Polski zarządzanej zza kulis przez ludzi "w fartuszkach” i "z pejsami”. Bycia w realnej opozycji nie wytrzymali nie tylko narodowi katolicy czy radykalni antykomuniści. Nawet słynący kiedyś z rzeźkości intelektualnej Janusz Korwin-Mikke czy Stanisław Michalkiewicz bardzo głęboko się w tej opozycji zdegenerowali. I dzisiaj są już tylko postaciami z poziomu politycznego "entertainmentu” specjalizującymi się w prowokacjach i skandalach, a nie w uprawianiu czy choćby rozsądnym komentowaniu polskiej polityki.

Tymczasem Jarosław Kaczyński potrafił przetrwać okresy dekoniunktury i nie dać się zniszczyć. To sprawiło, że zaczął być realnym autorytetem, wręcz mężem opatrznościowym dla coraz szerszego grona prawicowych rozbitków po wojnach na górze, nocach teczek i innych przełomach, które wykoleiły wszystkich innych prawicowych liderów. Także "drużyna Kaczyńskiego”, mimo że coraz bardziej wobec niego dyspozycyjna i od niego zależna, nigdy nie zmieniła się w typowe grono prawicowych monomaniaków. Miesięcznik, a przez jakiś czas nawet tygodnik "Nowe Państwo”, który Kaczyński uparcie przez cały ten okres wydawał, nigdy nie stał się "Naszą Polską” czy "Głosem”. Przez lata można tam było czytać kompetentne i trzeźwe analizy polityczne Piotra Zaremby czy Rafała Matyi, a także dyskusje z udziałem nie tylko prawicowców czy konserwatystów, ale także liberałów i lewicowców, którzy na łamach żadnego innego niszowego pisma polskiej prawicy nie mogliby się wówczas pojawić. Dzięki opiece Jarosława Kaczyńskiego politycznie przetrwali Ludwik Dorn czy Adam Lipiński. Jarosław Kaczyński sam nie zwariował, więc i nie widział powodu, aby wariatami się otaczać.

W tym czasie Kaczyński zdefiniował swój trwały wizerunek nieprzejednanego polityka, zdolnego jednak do trzeźwej analizy i pragmatycznych zwrotów, a także ideowego centrysty, szydzącego sobie z ZChN-owskiego pomieszania polityki z teologią, uważającego, że Polskę trzeba modernizować, a najlepszymi modernizatorami pozwalającymi unikać wojen kulturowych jest centroprawica i konserwatyści. Kaczyński rozumiał, że w Polsce, tak jak wcześniej w Anglii, Francji czy Niemczech, wszelkie społeczne, czy kulturowe zmiany zakorzenią się tylko wówczas, kiedy zostaną zaakceptowane przez konserwatywną większość i jej polityczną reprezentację. Stąd wzięła się jedna z najważniejszych jego ambicji, chęć zbudowania "polskiej CDU”, rodzimej chadecji, która przyswajając i "cywilizując” rozmaite grupy prawicowego elektoratu, osadziłaby się jednocześnie mocno w społecznym i ideowym centrum. Wcale nie po to, aby stać się skuteczniejszym narzędziem tradycjonalistycznej reakcji przeciwko nowoczesności, ale przeciwnie, by modernizację i okcydentalizację Polski przeprowadzić głęboko, skutecznie i nieodwracalnie.

Jednak chociaż Kaczyński wytrzymał najcięższą próbę, jaką było pozostawanie w realnej opozycji w czasach III RP, to nie miał żadnego potencjału gwarantującego mu powrót nie tylko do władzy, ale choćby do politycznego mainstreamu. Jak wielu innych mesjaszy na wygnaniu, musiał czekać, aż mury Babilonu same się rozsypią. W analizach Kaczyńskiego i Dorna z tego okresu kluczowym warunkiem powrotu do gry był nieunikniony kryzys III RP, ujawnienie politycznych i społecznych sprzeczności postkomunizmu.

Oczekiwany kryzys nadszedł. Pierwszym jego etapem była polityczna zagłada obozu postsolidarnościowego, czyli katastrofa koalicji AWS-UW. Owocująca rozpadem obu formacji. Później była afera Rywina, czyli wewnętrzny konflikt w establishmencie państwa jednej partii i jednej gazety. Konflikt, który na zawsze złamał potęgę zarówno SLD, jak i "Gazety Wyborczej” - dwóch sił, bez których marginalizacji Kaczyński nie mógłby marzyć nie tylko o władzy, ale nawet o wyjściu z niszy 10 procent.

Z Żoliborza do Radia Maryja

Po wygranych wyborach 2005 roku Jarosław Kaczyński przegrał pierwszą walkę o zbudowanie koalicji PO-PiS na swoich warunkach. Dwukrotnie upokorzonemu i realnie wówczas słabemu Tuskowi podżyrowanie tryumfu Kaczyńskiego zupełnie się nie opłacało. Z kolei Kaczyński za alternatywną koalicję z Samoobroną i LPR zapłacił cenę wyższą niż przypuszczał. Po pierwsze, dlatego, że ta koalicja praktycznie nigdy nie powstała. Lepper i Giertych pozostawali wrogami Kaczyńskiego, a walka na wyniszczenie tocząca się wewnątrz tej pozornej koalicji, osłabiała wszystkie strony.

Skupiając się na przejęciu i politycznym zagospodarowaniu populizmu Samoobrony i narodowo-katolickiego radykalizmu LPR, Kaczyński stał się zakładnikiem o. Rydzyka, który miał być początkowo tylko jednym z narzędzi PiS, pozwalającym docierać do jednego z segmentów prawicowego elektoratu, wcale nie najważniejszego. Jednak walcząc z Lepperem i Giertychem, tracąc poparcie w centrum, znajdując się pod coraz silniejszym ostrzałem części świeckich mediów, Kaczyński musiał płacić Rydzykowi coraz więcej. W końcu manipulujący stał się zmanipulowanym. I dzisiaj zarówno Jarosław Kaczyński, jak też nawet Ludwik Dorn czy Zdzisław Krasnodębski powtarzają bezkrytycznie mantrę, że wprowadzenie Rydzyka przez PiS do centrum polskiej polityki nie było jedynie wygórowaną ceną zapłaconą przez przywództwo partii za medialne poparcie, ale przeciwnie, jest największym społecznym sukcesem Prawa i Sprawiedliwości.

Jarosław Kaczyński przez ostatnie dwa lata był politycznym mocarzem i programowym karłem. W obszarach państwa, które PiS odzyskało, jedyne, co się zmieniało, to były personalia. Takie słabości można leczyć, ale Kaczyński leczyć ich po trosze nie chciał, a po trosze nie potrafił. Jak każdy silny przywódca polityczny w Polsce, kraju bez wykształconej kultury organizacji, kultury instytucjonalnej, kultury wspólnotowego współdziałania, także Jarosław Kaczyński, zamiast partnerów woli żołnierzy. Fascynującym inteligentem - argumentów słuchającym i formułującym własne - jest tylko w prywatnych dyskusjach, podczas gdy w polityce stał się osobowością autorytarną. Wyjątkowo autorytarną, nawet jak na polskie normy. O czym mieli okazję przekonać się kolejno: Marcinkiewicz, Sikorski, Jurek, Ujazdowski, Zalewski - a w końcu nawet Ludwik Dorn.

Innym kłopotem Jarosława Kaczyńskiego stała się słabość ośrodka prezydenckiego. Lech Kaczyński miał być ważnym elementem politycznej układanki pozwalającej rządzić Polską z centrum. Miał zbudować wokół swojej prezydentury "lewą nogę” obozu władzy, realne centrum społecznej refleksji i dialogu dostarczające rządowi diagnoz i ściągające w stronę PiS ważne autorytety lewicy i liberalnego centrum. W rzeczywistości Lech Kaczyński stał się największym obciążeniem władzy, a także źródłem najbardziej patologicznych impulsów personalnych. To on odpowiada zarówno za zbyt pospieszne i upokarzające usunięcie Marcinkiewicza, jak też za zastąpienie Mellera Fotygą, Sikorskiego Szczygłą, Wildsteina Urbańskim czy Dorna Kaczmarkiem. Niektóre z tych posunięć były jedynie błędem, inne katastrofą. Zwycięstwo prowokacji "Tageszeitung” pokazało, że także psychologicznie Lech Kaczyński jest "najsłabszym ogniwem” IV RP. Że powtarzając takie prowokacje, można ważny dla rządzenia Polską ośrodek prezydencki sparaliżować praktycznie na zawsze.

Błędy popełniali przez ostatnie dwa lata także ludzie z najbliższego otoczenia Jarosława Kaczyńskiego, którzy dla PiS u władzy byli największą nadzieją. Ryszard Legutko w momencie, kiedy uzyskał władzę pozwalającą mu kształtować polski liberalizm, zadowolił się powtarzaniem okrzyku "Nie lubię liberalizmu”. Wicemarszałek Senatu z ogromnym dorobkiem i autorytetem inteligenckim, zamiast odgrywać najtrudniejszą rolę człowieka zadowolonego z życia, człowieka sukcesu, człowieka realnej władzy szukającego dla tej władzy znaczących sojuszników wśród społecznych elit, lubił stawać przed kamerą TVN i mówić z szokującą u konserwatysty satysfakcją: "Państwo mnie filmują, bo my jesteśmy dla was takie medialne małpy”. Jakby wciąż był tylko kontestującym kulturę masową felietonistą "Życia”, a nie człowiekiem dla PiS kluczowym, który naprawdę mógł rozpocząć walkę o duszę "polskiego wykształciucha”, wcale niebędącego już dzisiaj "wykształciuchem” lewicowym.

Także Zdzisław Krasnodębski zamykający się w murach Lucienia czy w bezpiecznym mateczniku "Rzeczpospolitej”, zamiast walczyć o przekonanie nieprzekonanych, przyczynił się do zawężenia klienteli PiS - i to właśnie w inteligenckim centrum. Wydaje się, że również jego wpływ na strategię PiS w stosunkach polsko-niemieckich mógł być rozsądniejszy i bardziej zauważalny. To wszystko są błędy, za które płaci się najwyższą cenę. Tracąc być może jedyną historyczną okazję do przekroczenia granic polskiej wojny na górze, do pokazania, że jest się obozem mądrzejszym i moralnie lepszym od swoich przeciwników. Że jeśli ma się realną władzę polityczną, to potrafi się z niej korzystać lepiej niż postkomuniści czy Unia Wolności.

Krajobraz po bitwie

Najnowsze decyzje Jarosława Kaczyńskiego - wypchnięcie z partii Ujazdowskiego i Zalewskiego, powrót przy zarządzaniu PiS do koncepcji wąskiej i podporządkowanej prezesowi drużyny, a wreszcie definitywne odsunięcie Ludwika Dorna - to ostatni jak na razie akt tej niepozbawionej tragizmu historii. Jarosław Kaczyński miał wszelkie dane na przywódcę, który przekroczy granicę niszczącej politycznej i społecznej wojny na górze. Może nawet zdoła ją zakończyć. Tymczasem sam stał się reprezentantem jednej ze stron, skazanej w dodatku na klęskę.

Bo konsekwencja polityki, jaką Jarosław Kaczyński prowadził lub do jakiej był zmuszony w ciągu ostatnich dwóch lat, jest taka, że PO ma dzisiaj lepszy elektorat niż PiS. Jarosław Kaczyński zmobilizował przeciwko sobie grupy społeczne, których poparcie jest kluczowe nie tylko dla sprawowania władzy w Polsce, ale także dla użycia tej władzy do osłaniania modernizacji i okcydentalizacji naszego kraju.

Wystarczy spojrzeć na powyborcze statystyki. W październiku 2007 roku na PiS zagłosowali statystycznie (podkreślam, statystycznie, co znaczy, że wśród wyborców PiS są też przedstawiciele innych grup społecznych, tyle że w mniejszej proporcji) Polacy gorzej wykształceni, mniej zarabiający, mniej pracujący albo nie pracujący w ogóle. Odsunięci od głównego nurtu polskich przemian, domagający się albo socjalnej zapomogi, albo symbolicznego wyłącznie zadośćuczynienia - w postaci upokorzenia "komuchów”, "oligarchów”, "tych, którym się powiodło, zapewne nieuczciwie”. Z takim elektoratem wraca się do władzy tylko w czasie społecznej rewolucji, tylko pasożytując na głębokim i totalnym kryzysie państwa. Ale kolejna afera Rywina może nie nastąpić. A gdyby PiS pozostało tym, czym jest dzisiaj, Tusk nie tylko nie powinien "dorzynać tej watachy”, ale wręcz przeciwnie, chuchać na nią i dmuchać. Obecność PiS w obecnym kształcie skutecznie blokuje bowiem rozwój w Polsce jakiejkolwiek znaczącej lewicy społecznej. Taka lewica mogłaby rozwijać się wyłącznie w elektoracie socjalnym, sfrustrowanym, a taki elektorat jest dzisiaj skutecznie zarządzany przez PiS. Jednocześnie dzisiejsze PiS do władzy powrócić nie jest zdolne. Nie jest zdolne choćby powalczyć o te grupy społeczne, których poparcie jest decydujące i do których dzisiaj dostęp ma wyłącznie PO. Nie jest też w stanie powalczyć już nie o przychylność, ale choćby o neutralność mediów czy dziennikarzy. Przecież powtarzanie, że media o. Rydzyka są jedyną ostoją niezależnego dziennikarstwa jest w dzisiejszej Polsce, Polsce wielu gazet, wielu dziennikarskich nurtów, samobójczą głupotą. A Kaczyński, realizując swój polityczny program minimum, toleruje i firmuje tę głupotę. Zgadzając się odgrywać rytualną rolę wodza sfrustrowanych w kraju, który jednak szybko się dzisiaj rozwija i w którym produkcja sfrustrowanych mocno wyhamowała.

Trudno jednak uwierzyć, że Kaczyńskiego zadowala rola rytualnego opozycjonisty. Znamy wszyscy jego słabość do Józefa Piłsudskiego. Wyobraźmy sobie zatem Piłsudskiego bez 1918 roku albo takiego, który koniunkturę roku 1918 zmarnował. Dożywającego swoich lat po kawiarniach i politycznych klubach, opowiadającego tam paru weteranom i młodym maniakom: "Chciałem dobrze, miałem zadatki na wielkiego polskiego przywódcę, tylko Rosjanie, Niemcy, Austriacy, endecy, komuniści - mi nie pozwolili”. Nie sądzę, aby Jarosława Kaczyńskiego zadowalała taka perspektywa. Na razie jednak nie robi niczego, co mogłoby ją od niego oddalić.