Warzecha: Czy obudzimy się w innym państwie?

Łukasz Warzecha: Moje marzenie o moim kraju po wyborach nie jest specjalnie oryginalne: chciałbym, żeby Polska stała się normalnym krajem. Ba - ale co to znaczy "normalnym"?

Przede wszystkim znaczy to przerwanie trwającej permanentnie od lat rewolucji. Ta rewolucja oznacza na ogół, że wszystkie rozwiązania, zaproponowane i wprowadzane przez poprzednią ekipę, okazują się po zmianie władzy tak fatalne, że natychmiast lądują w koszu, a nowa ekipa ma swoje własne, świetne, porażające pomysły na powszechną szczęśliwość.

Reklama

Wprowadzenie tych pomysłów w życie wymaga oczywiście gruntownej wymiany kadry urzędniczej na ludzi kompetentnych i tylko niezwykłym zrządzeniem losu blisko powiązanych z aktualnie rządzącą partią. W normalnym kraju istnieje ciągłość, przynajmniej na poziomie strategii w najbardziej zasadniczych sprawach.

Chciałbym, żeby rządzący przestali wreszcie lubować się w wielkich politycznych projektach, takich jak "walka z oligarchią" albo "pomoc dla wykluczonych", a skupili się na tym, co naprawdę sprawia nam na co dzień trudność. Bo co mi z tego, że za Krauzem wystawią list gończy, kiedy państwo nie potrafi sobie poradzić z dresiarzami pod moim blokiem?

Reklama

Chciałbym, żeby politycy obniżyli co najmniej o jeden poziom agresję i pompatyczność swoich deklaracji i przemów, bo doprowadzili do bezprecedensowej dewaluacji słów, które powinny być używane tylko w wyjątkowych sytuacjach. Chciałbym, żeby częściej zdarzało im się popolemizować merytorycznie. Chciałbym państwa, które nie wtrąca się w każdy detal mojego życia. Politycy musieliby zrozumieć, że rzeczywistość jest bogatsza, niż im się zdaje, i że szczęścia obywateli nie da się zadekretować.

Chciałbym wreszcie zobaczyć Sejm, gdzie nie będzie różnych Misztali, Hojarskich, Sawickich i Suskich i gdzie ludzie będą się znali na swojej robocie na tyle, żeby nie kompromitować się co chwila zepsutym prawem, którego głupie skutki uderzają potem w nas wszystkich. Gdyby tych kilka warunków, niezbyt przecież wygórowanych, zostało spełnionych, obudzilibyśmy się za parę lat w całkiem innym państwie. Problem w tym, że żadna z sił politycznych w tych wyborach nie daje nadziei na spełnienie choćby części z nich. Co zatem zrobię ze swoim głosem? Rozważam spokojny, niedzielny spacer zamiast pójścia na wybory. Czy warto sobie potem pluć w brodę?



Reklama

Rybiński: Pokolenia dromaderów

Maciej Rybiński: Marzenia o Polsce po wyborach mam sielskie, niestety całkowicie nierealne. Marzy mi się Polska bez garbu postkomunizmu, posttotalitaryzmu, czy postPRL-izmu w najszerszym, to znaczy duchowym znaczeniu tych terminów.

Kraj uwolniony od sposobu myślenia o polityce, społeczeństwie i gospodarce w kategoriach, do jakich wdrożono dojrzałe dziś, a nawet przejrzałe i lekko nadgniłe pokolenia wyrosłe w tamtych czasach i infekujące, niestety skutecznie, młodzież. Chciałbym, żeby partie polityczne nie były sektami. Żeby elita intelektualna nie uważała się za kastę kapłańską i nie aspirowała do stanowiska inżynierów dusz ludzkich.
Aby spór o wartości i o praktyczne rozwiązania problemów nie był traktowany jak łamanie zasad demokracji, tylko przeciwnie, jak jej najgłębsza istota.


Pragnąłbym Polski, w której ludzie piastujący najwyższe stanowiska lub do nich aspirujący mieli zielone choćby pojęcie o ekonomii i aby gospodarka była wyłączona spod wpływów taniej demagogii i darmowego populizmu.

Byłoby nieźle, gdyby głupota była rozpoznawana i nazywana bez względu na to, czyim jest udziałem. Wspaniałym osiągnięciem byłoby też zaniechanie wmawiania Polakom, że są odmieńcami, a Polska odbiega od norm europejskich i światowych. Słowem - marzy mi się zastąpienie indoktrynacji, agitacji i propagandy przez rzeczową i podpartą wiedzą oraz przyzwoitością argumentacji dyskusją o tym, co konieczne i o tym, co możliwe.

Chciałbym, aby instytucje i działania państwa nie podlegały koniunkturalnym ocenom wedle aktualnego stanu interesów i sympatii oceniających. Pragnąłbym, aby wszyscy uczestnicy życia publicznego zgodzili się, że obowiązkiem państwa jest ochrona porządku normatywnego, to znaczy zasad naszego współżycia i aby wywiązywania się z tego obowiązku nigdy nie kwestionowano, nawet gdyby dotykał najbliższych. Życzyłbym sobie wreszcie ustalenia na zasadach konsensusu zakresu dobra wspólnego, do którego wszyscy mogliby wspólnie dążyć. Jak z tego widać, mimo wrodzonego cynizmu potrafię być idealistą, a nawet utopistą. Ale jestem też realistą - taka Polska będzie możliwa za kilka pokoleń, kiedy wymrzemy wszyscy, dzieci komunizmu i transformacji. Całe generacje dromaderów wielogarbnych. Ja, niestety, też.

Nie będę nikomu radził, na które ugrupowanie głosować, bo jestem, w odróżnieniu od wielu deklarujących obiektywizm i niezależność, dziennikarzem bezpartyjnym. Mogę radzić, na kogo nie głosować - na macherów, krętaczy, oszustów, demagogów, durni, histeryków wieszczących katastrofę. A przede wszystkim - nie głosujcie na konserwatorów, czyli tych, którzy chcą zakonserwować nie tylko okrągłostołowe układy, ale przede wszystkim stan umysłowego bałaganu postkomunistycznego, bo w nim najłatwiej jest manipulować ludźmi i ich emocjami. Wtedy Polacy szybciej się wyprostują.



Rolicki: Wierzę, że w Polsce będzie normalnie

Janusz Rolicki: Nie wiem, czy gdy opadnie pył bitewny i wybierzemy Sejm nowej kadencji, obudzimy się w kraju całkiem normalnym. Co pod tym pojęciem rozumiem? Kraj, w którym ludzie żyją normalnie, a wiec spokojnie bogacą się i korzystają z wygranego losu na loterii, który stał się naszym udziałem.

Czego chcą współcześni Polacy, pokazała pouczająca ankieta DZIENNIKA. Wylosowani przez socjologów nasi rodacy w liczbie 1000 osób otrzymali szansę stworzenia własnego programu wyborczego; nie partyjnego, nie cudzego. Do pomocy dano im dwadzieścia kilka haseł, na które mogli głosować. Otóż okazało się, że społeczeństwo pomiędzy Bugiem, a Odrą oczekuje normalności. A więc budowy dróg i autostrad, poprawy infrastruktury, szans edukacyjnych młodzieży, wyższych płac i emerytur. Czyli chodzi nam - mówiąc skrótowo - o szansę godziwego życia. Natomiast jest znamienne, że hasła podszyte ideologicznym posłannictwem, a więc takie jak zaostrzenia prawa aborcyjnego, prawa do eutanazji, potrzeby lustracji, a nawet walki z korupcją znalazły się na końcu rozpatrywanej przez respondentów listy bądź zaledwie w jej środku.



Dowodzi to, że w odróżnieniu od tak zwanej klasy politycznej jesteśmy ponad wszelką wątpliwość społeczeństwem normalnym. Tyle, że nasz problem polega na uzyskaniu odpowiedzi na pytanie: czy politycy pozwolą nam walczyć o zwyczajne życie, czy też skażą nas na nieustającą walkę o realizację z góry wyznaczonych przez siebie celów.

Wyznam szczerze, że nie chciałbym, aby nasze państwo przemieniło się w coś na kształt, proszę wybaczyć ten zwrot, mordobijskiego powiatu, w którym co tydzień, co miesiąc będziemy mobilizowani do realizacji najbardziej szczytnych celów. Wiem nie od wczoraj, że szlachetne programy, takie jak na przykład wyplenienie zupełne korupcji, osiągnięcie zbiorowej czystości moralnej itd., itp. prędzej czy później przemieniają się w fata morganę, czyli nieustającą ułudę.

Po prostu jesteśmy gatunkiem ułomnym i błądzącym. Grzechy mamy zakodowane w naszej podświadomości i czy chcemy, czy nie chcemy, musimy z nimi żyć. Wzywam więc do walki, ale racjonalnej z naszymi ułomnościami. Jak dotąd bowiem wszystkie krucjaty prowadzone w imię moralności zakończyły się klęską, a życie przemieniały w piekło.

Jak więc widać liczę na zwyczajną, wręcz prozaiczną normalność, z którą wiążę nasz zdrowy rozwój społeczno-ekonomiczny, czyli wykorzystanie szansy historycznej jaką Polsce, pod koniec XX wieku, zgotował litościwy los. Ponieważ raz na kilka lat w dniu wyborów dostajemy tę szczególną szansę, jaką stwarzają demokratyczne wybory, powiem, że wierzę w rozum rodaków.