Najwyższa Izba Kontroli to najbardziej tajemnicza instytucja państwowa. Kontrolerzy NIK wpadają bez ostrzeżenia do wybranego przez siebie urzędu i wertują dokumenty, by sprawdzić, czy nie doszło do jakichś nadużyć. A "Fakt" postanowił prześwietlić sam NIK. Też chcemy mieć pewność, że u tych kontrolerów wszystko jest w porządku.

W Goławicach pod Warszawą mieści się obiekt szkoleniowy Najwyższej Izby Kontroli. W rozległym, ukrytym w lesie budynku kontrolerzy uczą się swojego fachu. Do tego tajnego obiektu, utrzymywanego z pieniędzy podatników, nie mają wstępu ludzie z zewnątrz, ale "Fakt" postanowił zbadać, w jakich warunkach spędzają czas pracownicy NIK.

Późnym wieczorem pod ośrodek w Goławicach podjeżdża samochód inspektorów KIK, czyli Kontroli Izby Kontroli - to dziennikarze pod szyldem nieistniejącej instytucji przyjechali, by zbadać urzędników. Gdy tylko recepcjonistka słyszy w domofonie, że ma do czynienia z kontrolerami z Warszawy, natychmiast otwiera bramę. Tajny ośrodek stoi już dla nas otworem.

Inspekcja zaczyna się od pomieszczeń konferencyjnych. Czysto i schudnie... PIątka z plusem. Dalej jest część hotelowa. "Tutaj jeszcze trwa remont" - mówi pracownica ośrodka, usprawiedliwiając zwisające z sufitu kable. A pokoje, no proszę... W każdym stoi tapczan, telewizor i elektryczny czajnik. Za pokoje inspektorzy NIK dostali piątkę z minusem. Minus za popielniczkę pełną petów.

Ale w przyszłości będzie lepiej! Kontrolerzy"Faktu" dowiedzieli się, że niebawem przy hotelu zostanie wykończony superbasen, a woda w nim będzie ogrzewana za pomocą energii uzyskanej z baterii słonecznych. Niestety, te luksusy nie są dla zwykłych śmiertelników. Bo tutaj wszystko jest tajne - nawet huczne zabawy przy ognisku. Chociaż to akurat trudno ukryć, bo śpiew zasłużonych kontrolerów słychać głośno i z daleka.

I gdy już Kontrola Izby Kontroli miała skończyć swą inspekcję, zjawił się dyrektor ośrodka. Zaczął wypytywać dziennikarzy, co to za kontrola, skoro on o niej nic nie wie. Nerwowo zadzwonił w kilka miejsc. A gdy żaden z rozmówców nie potwierdził wysłania pracowników, aż poczerwieniał ze złości. I się zaczęło! Kazał pokazywać dokumenty i za nic nie chciał wypuścić.

Wreszcie zagroził, że wezwie policję. Kontrolerzy "Faktu" od razu na to przystali, tym bardziej że od dyrektora wyraźnie było czuć alkohol! "Tylko, żeby alkomat mieli" - zaproponował dziennikarz. Wtedy dyrektor szybko ochłonął i spokojnie odprowadził kontrolerów "Faktu" do drzwi.