Dziennik jako pierwszy pisał, że lipcowy szczyt zakończył się porażką z powodu sprzeciwu Polski. Polska protestowała – i słusznie zresztą – przeciwko nierówności geopolitycznej w na najwyższych szczeblach nowej układanki unijnej. Nie podobało nam się to, że wbrew wynikom wyborów do Parlamentu Europejskiego, to socjaliści byliby pierwszą siłą w Unii. Bo to oznaczałoby przyznanie im fotela szefa dyplomacji unijnej i Rady (a przecież socjalista Martin Schulz jest przewodniczącym PE). Jak się teraz okazuje, nie podobało nam się jednak nie to, że szefową dyplomacji zostanie włoska socjalistka, Federica Mogherini, ale że szefową Rady zostanie duńska socjalistka, Helle Thorning Schmidt. Miała poparcie zarówno Francji, ale również – co może być zadziwiające, ale koneksje rodzinne duńskiej premier miały też na to wpływ (jej teść jest byłym brytyjskim komisarzem) - Wielkiej Brytanii. Co sprawiło, że Paryż i Londyn zmieniły zdanie?

Reklama

O motywach nieoczekiwanegopoparcia Wielkiej Brytanii dla Donalda Tuska rozpisywały się w ubiegłym tygodniu brytyjskie gazety. Chodziło o zgodę Polski i Tuska jako szefa Rady na ograniczenie przywilejów socjalnych dla imigrantów (wśród których Polacy stanowią przecież jedną z najpokaźniejszych grup) CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>. I choć minister Serafin odżegnuje się od handlu w stylu "imigranci za fotel", to coś jest na rzeczy. Bo już ładnych kilka tygodni temu premier Tusk, wcześniej oburzający się na pomysły Wyspiarzy odbierania świadczeń imigrantom, zaczął lekko modyfikować ton i zdanie. Już nie było ostrego potępienia, ale zrozumienie dla brytyjskiego punktu widzenia, "bo przecież z nadużyciami trzeba walczyć". Im bliżej lata, tym więcej było takich deklaracji. Oczywiście na takich dyplomatycznych ukłonach raczej się nie skończy. Można podejrzewać, że Donald Tusk, który jako szef Rady będzie miał przecież wpływ na agendę unijnych szczytów, uwzględni brytyjskie propozycje zaostrzenia polityki imigracyjnej. Tym bardziej, że także m.in. w Szwecji rośnie niechęć do imigrantów, korzystających z systemu opieki socjalnej.

A co z Francją? Francji sytuacja, w której przewodniczący Rady Europejskiej jest z kraju nie należącego do strefy euro, nieco paradoksalnie jest na rękę. To Francja jest bowiem jednym z motorów wyodrębnienia się "mniejszej unii" – czyli klubu euro i utworzenia nowych instytucji. Chodzi m.in. o stanowisko stałego przewodniczącego strefy euro, mającego do dyspozycji stałą ekipę współpracowników. Byłby on de facto piątą z najważniejszych osób w Unii Europejskiej. Gdyby szefem Rady był dalej ktoś ze starej Europy np. Holender czy Belg, trudniej byłoby proponować powołanie stałego szefa eurolandu. Wśród dyplomatów pojawia się również wersja, według której Donald Tusk został szefem Rady także po to, by przyspieszyć prace nad wejściem Polski do strefy euro.

I oczywiście wśród najbliższych współpracowników nowego szefa Rady będą się musieli znaleźć doświadczeni dyplomaci z Niemiec i Francji – to nic nadzwyczajnego.

Takie "targi" nie są czymś wyjątkowym. Odchodzący szef Komisji Europejskiej, Jose Manuel Barroso w zamian za poparcie Niemiec i Francji musiał uwzględniać punkt widzenia tych krajów w swoich decyzjach. Żartowano, że przydałoby się zrobić listę tego, komu i co obiecał Barroso w zamian za poparcie jego drugiej kadencji. W sytuacji, w której mamy 28 krajów mających zróżnicowany punkt widzenia i interesy, nie sposób znaleźć kandydata, który byłby bez żadnych zastrzeżeń do zaakceptowania przez wszystkich.

CZYTAJ WIĘCEJ:Euroekipa Tuska. Kogo zabierze ze sobą do pracy w Brukseli? >>>

ZOBACZ TAKŻE:Czeski portal bije w Tuska "dziadkiem z Wehrmachtu" >>>