Mam mocne przekonanie, że popularne dziś wyobrażenie o tym, kim są wyborcy Konfederacji, nie odzwierciedla w pełni rzeczywistości. Politycy tacy jak Janusz Korwin-Mikke czy Grzegorz Braun z pewnością pomogli temu ugrupowaniu zdobyć poparcie w środowiskach antyszczepionkowych czy wśród młodych mężczyzn często kojarzonych (nie do końca słusznie) z ruchem tzw. inceli. Tyle że nie dałoby to mu dwucyfrowego wyniku w sondażach, który obserwujemy od pewnego czasu. Muszą zatem istnieć inne emocje zachęcające do wskazania Konfederacji jako partii pierwszego wyboru.
Nie tylko tradycjonalistki
W przestrzeni publicznej co rusz pojawiają się opinie, że żadna kobieta - a już zwłaszcza wyemancypowana - nie zagłosuje na Janusza Korwin-Mikkego i jego kolegów. A jeśli rozważa ich poparcie, to musi być zwolenniczką tradycyjnego, patriarchalnego modelu rodziny czy nawet sama reprezentuje ruch tzw. tradwives. Nie neguję, że taka grupa kobiet istnieje. Jednak trudno mi uwierzyć, że liczy więcej niż kilka, kilkanaście tysięcy osób. A jednak bez kobiet Konfederacja nie mogłaby marzyć o poparciu oscylującym wokół 12–15 proc. (co przekłada się na około 2,5–3 mln głosów). Stawiam więc hipotezę, że muszą istnieć inne czynniki, które skłaniają je do głosowania na tę partię.
CZYTAJ WIĘCEJ W WEEKENDOWYM MAGAZYNIE DZIENNIKA GAZETY PRAWNEJ>>>