Osiem lat po upadku demokracji wolne wybory w III RP wygrała opozycja, a faszystowski reżym nie zdążył wprowadzić stanu wojennego, bo nadszedł Finis Poloniae.
Powrót Tuska
Tak właśnie wygląda modelowe spojrzenie na rzeczywistość, jeśli bezkrytycznie łyka się treści podawane nam przez polityków oraz najbardziej wobec nich usłużne media i zatrudnionych w nich liderów opinii. Końce demokracji ogłaszano po stronie opozycyjnej tak ze czterysta razy (średnia częstotliwość raz na tydzień), acz o wiele rzadziej od sfałszowania wyborów, nadciągających stanów wyjątkowych, aresztowań etc. W odpowiedzi prezes Kaczyński oświadczył raz w połowie czerwca 2022 r., ale za to po całości - że jeśli opozycja wygra wybory, to nastąpi "Finis Poloniae". Potem tę tezę nieustannie powielały rządowe media przy okazji emisji horroru pt. "Powrót Tuska". Aż Tusk wrócił i istnienie Polski właśnie dobiegło końca.
Tyle tylko, że to nie Polska się kończy, ale dwadzieścia lat post-polityki. Polegała ona na tym, że rządy na zmianę sprawowały dwie partie wodzowskie, choć PO przynajmniej musiała jeszcze dobierać sobie koalicjanta w postaci PSL (uległość ludowców w zamian za profity, rekompensowała tę niedogodność). Dominujące partie rządziły z woli wyborców po dwie kadencje, mogąc zawłaszczać całe państwo dla siebie. Jedynie od instynktu samozachowawczego rozdających wszystkie karty liderów zależało, jak głęboko to zawłaszczanie zachodziło. Temu procesowi towarzyszyło nieustanne szczucie na konkurencyjną partię i jej elektorat. Aby okazywało się ono skuteczne, musiano dążyć do zawłaszczenie jak największej puli mediów. Tym gwarantowano sobie masowe przekaźniki propagandy.
Zalety polaryzacji
Polaryzacja sceny politycznej miała swe zalety. Przez dwie dekady rządy w Polsce nie upadały co kilka miesięcy. To przyzwyczaiło ludzi do politycznej stabilności, acz oni sami o tym jeszcze nie wiedzą. W sferze retorycznej post-polityczna demokracja wymagała bowiem od dwóch dominujących partii nieustannej przesady w opisywaniu rzeczywistości. Czyli w odniesieniu do konkurenta można było używać jedynie najcięższych słów, takich jak: zdrajcy, złodzieje, mordercy, psychopaci, gwałciciel, ludobójcy itd. Generalnie już kilka lat temu zaczęło brakować w języku polski wystarczająco przerażających określeń, niezbędnych dla naszej post-polityki. Mieszkając w jednym z najstabilniejszych i najbezpieczniejszych obecnie krajów świat, można było odnieść wrażenie, iż jest on połączeniem oblężonego Bachmutu ze Strefą Gazy. Przy czym tu między Bugiem a Odrą jest straszniej. Miliony Polaków, żyjąc w tej post-politycznej kulturze przesady, cierpiało na zbiorowe lęki, jednocześnie przyzwyczajając się do bezpieczeństwa, rosnącej zamożności oraz politycznej stabilizacji.
Dlatego w najbliższych latach czeka ich wielki szok, bo nadciągnął koniec post-polityki, a zatem i stabilizacji. Wystarczy rzut oka na nowy Sejm aby to zauważyć. Zacznijmy od tego, iż kompletnie mylące jest postrzeganie go przez pryzmat pięciu list wyborczych, z których dostali się do parlamentu posłowie. Ta zasada obowiązywała wprawdzie przez ostatnie dwadzieścia lat ale na tym koniec. Nowe czasy to nowe zasady.
Nowe zasady
Mamy zatem w Sejmie, patrząc od prawej strony, Konfederację, ale w jej środku narodowców Krzysztofa Bosaka z wolnościowcami Sławomira Mentzena. Poza wspólnymi pieniędzmi z państwowej dotacji dla partii już nic ich nie łączy. A jeszcze za ich plecami czai się nieobliczalny porywacz choinek, nieukrywający swej frustracji za schowanie go na czas kampanii wyborczej - Grzegorz Braun.
W Zjednoczonej Prawicy Suwerenna Polska Zbigniewa Ziobry po cichutku wprowadziła do Sejmu 18 posłów. Z PiS-em łączy ich też już tylko kasa i resztki nierealnych marzeń o przejęciu przez pana Zbyszka w przyszłości całej schedy po Kaczyńskim. Jednak wszystko inne pcha w stronę narodowców Bosaka. A w kąciku czeka jeszcze przebiegły Adam Bielan ze swą trójką republikanów.
Trzecią Drogę łączy jedynie wyborczy sukces i tylko on, bo nawet państwowe pieniądze idą osobno dla PSL-u oraz Polski 2050. Wszystko inne dzieli. Właściwie nie trzeba mówić co się stanie, a rozwód dwóch poselskich klubów jak to z rozwodami bywa niekoniecznie musi oznaczać późniejszej przyjaźni. Na dokładkę posłów Szymona Hołowni zaczną podkupywać sobie inne kluby z Platformą na czele. Ta wydaje się w tym momencie najstabilniejszym bytem, bo w ramach Koalicji Obywatelskiej skutecznie skonsumowała: Nowoczesną, Zielonych czy Michała Kołodziejczaka. Ale to tylko pozór. O nim za chwileczkę, bo pozostała jeszcze Nowa Lewica. Ma ona twarz Włodzimierza Czarzastego, upokorzonego wynikiem wyborczym anonimowego radnego z Sosnowca, Roberta Biedronia nadającego się jedynie do uśmiechania przed kamerami i ględzenia o seksie, bo nic innego nie potrafi, oraz Adriana Zandberga. Temu ostatniemu wraz z sześcioma pozostałymi członkami Partii Razem nijak nie jest po drodze z liberałami z Platformy i Polski 2050.
Czy już zaczynasz, Drogi Czytelniku, czuć co nam się w nowym Sejmie święci? Jeśli nie, to zauważ jeszcze jedną rzecz. Polską przez ostatnie dwadzieścia lat zarządzali Jarosław Kaczyński oraz Donald Tusk. Obaj są coraz bardziej starzy i zmęczeni, a ich dotąd wierni partyjni słudzy to widzą. Jednocześnie skład nowego Sejmu sprawia, że wodzowie stracili swą moc sprawczą. Jedyne, co teraz mogą, to zdominować swe partyjne otoczenie, ale Kaczyński nie ma już władzy nawet nad Suwerenną Polską, zaś Tuskowi może bryknąć Michał Kołodziejczak. Choć ważniejsze jest, iż na zapleczu trwa w letargu Rafał Trzaskowski i kiedyś wypadałoby się z niego wybudzić.
Okno startowe
Jednak od spraw opisanych powyżej jeszcze lepsze jest jedna rzecz. Wyobraźmy ją sobie odliczając nazwiska: Bosak, Mentzen, Ziobro, Kosiniak-Kamysz, Hołownia, Trzaskowski, Zandberg. Każdy z nich ma przed sobą możność grania na naszej scenie politycznej głównych ról jeszcze co najmniej dwie dekady. Każdy ma już partyjne zaplecze. Możliwe, że dociera też do nich, iż obecny Sejm to podobne okno startowe, jakie otworzyło się przed liderami PO i PiS dwadzieścia lat temu. Wówczas musieli ukatrupić AWS i UW, zepchnąć na margines SLD. Tusk i Kaczyński się nie wahali. Dzięki temu rządzili Polską. Ale biologia robi swoje i ich czas mija.
Nasi młodzi liderzy być może pamiętają też, jak kończą przegrani, którzy okazali się niezdolni do wykorzystania otwierającego się okna możliwości lub przegapili bój o partię. Tu znów posłużmy się długą listą nieco zapominanych już nazwisk: Krzaklewski, Geremek, Olechowski, Dorn, Schetyna. Można ją ciągnąć. Nie zmieni to jednak zasady, iż dla wszystkich liderów partyjnych w nowych Sejmie poza dwoma starymi wodzami właśnie nastał czas – "teraz albo nigdy". Jeśli go przegapią, dołączą do listy wyautowanych kandydatów na przywódców.
Gra o wszystko
Oczywiście, zwycięska opozycja musi stworzyć rząd, ponieważ inaczej w całości skompromituje się w oczach wyborców. Oczywiście musi przez kilka pierwszych miesięcy przyszłego roku poudawać, iż chce przywracać praworządność i rozliczać Zjednoczoną Prawicę. Jednak z każdym miesiącem to udawanie będzie przychodziło coraz trudniej, bo pod dywanem rozpocznie się gra o wszystko. Zaś układ sił w nowym Sejmie jest taki, że w niej każdy możne grać z każdym lub przeciw każdemu. W końcu przecież mamy na naszej scenie politycznej kilkanaście partii.
Musi to oznaczać koniec stabilności i szok dla przyzwyczajonej do niej wyborców.
I bardzo dobrze! Post-polityka, jakiej szczytowym momentem okazała się najdurniejsza kampania wyborcza w dziejach III RP, sprawiała, iż Polska była zdolna jedynie dryfować w burzliwie zmieniającym się świecie. Przed dwadzieścia lat prowadzono post-politykę zagraniczną, której głównym celem pozostawało demonstrowanie własnym wyborcom jak jesteśmy w Europie lubiani (to za PO), albo jak prześladowani (to za PiS). Jednocześnie dwie polaryzujące III RP partie skupione były jedynie na sobie oraz na konsumowaniu władzy. Teraz pojawia się nadzieja, że wraz z powrotem klasycznej polityki po nieuchronnym kryzysie wyłoni się z niego nowa scena polityczna, dostosowana już do tego, jak bardzo zmienił się świat wokół nas.