Fałszywy Steve Jobs, czyli człowiek, który podszywał się pod legendarnego twórcę firmy Apple właśnie wpadł. Ale jego kariera była naprawdę długa i głośna. Fałszywy Steve objawił się w 2006 roku. Blog zatytułowany „Sekretny Dziennik Steve’a Jobsa” szybko stał się lekturą obowiązkową w Dolinie Krzemowej i okolicach. Autor nabijał się z firmy Apple, jej produktów i wiernych akolitów, ale równie chętnie wbijał szpile stronie przeciwnej oraz właściwie każdemu dookoła.

Oto, co pisał Fałszywy Steve w dniu premiery wymyślonego i ostro promowanego przez Jobsa iPhone’a: "Dzisiaj stwarzamy historię. Tysiące wiernych ustawiają się w kolejkach do naszych świątyń handlu detalicznego. Czasem klęcząc na kolanach jak przed świątynią Maryi Dziewicy w Gwadelupie. iPhone oznacza jedno: wolność. Wierni, dziś maszerujecie w tradycji Gandhiego, w tradycji Martina Luthera Kinga. Udowodniliście, że są rzeczy na świecie, dla których warto cierpieć. Jestem dumny, że dałem wam powód do życia”.

Zdjęcie Paris Hilton z nowym gadżetem Apple’a Fałszywy Steve podpisał zwięźle: "Potoczą się głowy. Przecież wydałem rozkaz, żeby do tego nie dopuścili! Psiakrew”. Zresztą tajemniczy bloger ustami Steve’a Jobsa nabijał się z każdego. Z innych wielkich Krzemowej Doliny (Microsoft, IBM), z dziennikarzy, okazyjnie nawet z polityków ("Nasz trik polega na tym, że rozbudzamy nadzieje, ale nie pokazujemy nic konkretnego. W firmie mówimy na to: manewr Obama”).

Sprawa autorstwa bloga od początku aż do tego tygodnia pozostawała nierozwikłaną zagadką. O ile było oczywiste, że autorem "Sekretnego Dziennika Steve’a Jobsa” nie jest sam prezes Apple’a, to w zasadzie był to jedyny pewnik. Fałszywy Steve nie tylko miał świetne pióro, ale także od podszewki znał działanie firm z Krzemowej Doliny. Podejrzewano byłych pracowników Apple’a i dziennikarzy z branży. Tłumaczył się sam Bill Gates, półżartem co prawda, ale jednak: To nie ja. Polowanie na Fałszywego Steve’a trwało od roku. W końcu zwierzyna została złapana. Daniel Lyons, redaktor amerykańskiego "Forbesa” zdemaskowany przez dziennikarza "New York Timesa”, tydzień temu przyznał się do winy.

Do przebrania się w skórę Steve’a skłoniły go autentyczne blogi z wielkich korporacji. Ich autorzy, świadomi tego, że są na cenzurowanym, zachowywali się odpowiedzialnie, uważali na każde słowo, innymi słowy pisali teksty grzeczne, poprawne politycznie i w efekcie niewarte czytania. - Pomyślałem: czy nie byłoby zabawne, gdyby jakiś prezes założył bloga, w którym rzeczywiście pisze to, co myśli? - powiedział Lyons dziennikarzowi "NYT”. Jako Fałszywy Steve pisał zatem na przykład: "Tak naprawdę nie jestem człowiekiem, tylko półbogiem, synem Zeusa, zrodzonym przez śmiertelną kobietę, ale spłodzonym przez gromowładnego władcę bogów”.

Anonimowy, czyli wiarygodny
Przypadek Fałszywego Steve’a przypomniał o odwiecznym kłopocie internetu: "Kim właściwie oni wszyscy są?”. Przed czternastu laty w „New Yorkerze” wydrukowano satyryczny obrazek z kundlem siedzącym przy klawiaturze oraz podpisem: "W internecie nikt się nie dowie, że jesteś psem”. Od tego czasu mało się zmieniło. Korzystamy z forów dyskusyjnych i czatów, nie mając pojęcia, z kim dyskutujemy. Przeglądamy blogi, o ich autorach wiedząc tyle, ile sami zechcą o sobie powiedzieć. O autorach tekstów w Wikipedii wiemy jeszcze mniej.

A rozkoszna anonimowość aż się prosi, żeby jej nadużyć. Wydawać by się mogło, że najchętniej podszywać się będą ludzie mniej znaczni pod znanych, tak właśnie jak Dan Lyons pod prezesa Apple’a. Tymczasem co najmniej równie często zachodzi zamiana dokładnie przeciwna: wielcy podszywają się pod małych. Jednym ze słynnych przykładów fałszywego bloga był ten zatytułowany "All I want for Xmas is a PSP”, w którym anonimowi nastolatkowie opisywali, jaką to cudowną, wymarzoną na świąteczny prezent zabawką jest nowa konsola do gry firmy Sony. Nie będzie konkursu z nagrodami za odpowiedź na pytanie, w jakiej firmie w rzeczywistości powstał ten dziennik. Motywacja była jasna: reklamie nikt już nie wierzy. Wyżej cenimy opinię przyjaciół, kolegów, niezależnych ekspertów i dziennikarzy, nawet przypadkowo podsłuchana w autobusie rozmowa dwóch obcych ludzi ma większą wiarygodność niż słono opłacony spot reklamowy. W efekcie anonimowość - również internetowa - paradoksalnie przydaje autorytetu i wiarygodności.

Duzi chętnie podszywają się pod małych, by pomóc sobie w interesach. Tymczasem mali udają wielkich z bardziej chwalebnych powodów - choćby dla żartów jak Fałszywy Steve. Ta odmiana bloga, którą uprawiał, jest dzisiaj bardzo popularna. Adresy takie jak www.fake-blogs.com i www.newsgroper.com to miejsca, gdzie podobnych dzienników znajdziemy setki. Ich wspólnym mianownikiem jest jedno: nikt nie udaje, że ich "autor” jest rzeczywiście autorem. A lista osób, które są w ten sposób parodiowane, wygląda jak spis sław zaproszonych na rozdanie Oscarów. Mamy więc "Mela Gibsona”, który pisze: "Czołem. Na odwykówce mam ograniczony dostęp do internetu. Wiem już, kto za to odpowiada. Nie, nie Żydzi...".

Albo "Paris Hilton”: "Spanie w areszcie było potworne. Miałam tylko twardy materac oraz drapiące prześcieradło. A pod nim ziarnko grochu”. I jeszcze "Rudolph Giuliani": "I co z tego, że moja córka popiera Demokratów? A po co byłby mi głos takiej zdziry?”. A także "Władimir Putin”, "Kim Dzong Il”, "George W. Bush”... Wymień kogoś naprawdę znanego, a okaże się, że ktoś prowadzi parodię jego bloga. Lipny blog to po prostu kolejne z nowych narzędzi, jakich satyrze dostarczył internet.

Encyklopedia to autorytet?
Ale to jeszcze nie cały obraz zjawiska. Wśród internautów udających kogoś, kim nie są, znajdziemy też osoby mniej honorowe od fikcyjnych blogerów. Jak magnes przyciąga ich jedno z najpopularniejszych miejsc Sieci - Wikipedia. Pomyśleć tylko: większość artykułów każdy może swobodnie edytować, zarazem wspólnymi siłami nagromadziliśmy tam takie ilości przydatnego materiału, że wolna encyklopedia traktowana jest jak wyrocznia. Z jednej strony duża wiarygodność, z drugiej strony bajeczna łatwość fałszerstwa: anioł by nie skorzystał z okazji. Dla wielu pokusa okazuje się zbyt silna. Można sobie samemu podbić bębenek, można kogoś skutecznie zniesławić.

Ktoś na przykład amerykańskiemu dziennikarzowi Johnowi Seigenthalerowi wcisnął do biogramu takie wyssane z palca kawałki: "Podejrzewany o udział w zabójstwie Johna i Roberta Kennedych, nic mu nie udowodniono". A także: "W latach 1981 - 1984 przebywa w Związku Radzieckim, zaraz po powrocie otwiera jedną z największych firm PR-owskich w USA”.

W odróżnieniu od satyrycznych blogów, w których jasne jest, że fałszywy Bush nie jest prawdziwym Bushem, skuteczność takiej akcji może być duża. Wikipedia to jednak encyklopedia, a encyklopedia to autorytet. Politycy retuszują biogramy swoje i swoich konkurentów: coś takiego przytrafiło się stronom co najmniej pięciu amerykańskich senatorów. Dalej: jeden ze stałych redaktorów Wikipedii podający się za profesora teologii i wielce szanowany przez kolegów redaktorów w rzeczywistości był 24-letnim niemalże absolwentem trzeciorzędnej wyższej uczelni, całą wiedzę czerpiącym z książeczek w rodzaju "Katolicyzm dla opornych”. Dobrze więc, korzystając z tej skarbnicy wiedzy, zachować przynajmniej minimalną dozę sceptycyzmu.

I na koniec pozytywny akcent: anonim, nawet jeżeli bardzo się stara, nie zawsze zdoła pozostać w Sieci anonimem. Wymienieni w artykule fałszerze mają wspólną cechę: wszyscy zostali przez kogoś złapani za rękę. Fałszywy Steve tak skomentował swą dekonspirację: - Kolesie z portalu Valleywag tropili mnie sześć miesięcy, gościowi z "New York Timesa” wystarczył tydzień. To tyle, jeśli chodzi o blogerów spryciarzy, którzy niby wysadzą z siodła tradycyjne media. Może świat nie zmienia się aż tak bardzo.

























Reklama