– Wzrost znaczenia mniejszości zmieni Amerykę. W przyszłości USA będą prowadziły inną politykę zagraniczną. Przestaną narzucać pozostałym własną koncepcję państwa, bo samo społeczeństwo amerykańskie nie będzie jednorodne. Zniknie klasyczny podział dwupartyjny, bo tradycyjnie popierani przez imigrantów i ich potomków Demokraci na lata mogą zdobyć monopol władzy – ostrzega w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną” Jeffrey S. Passel, ekspert waszyngtońskiego instytutu Pew Hispanics.

Reklama

Jego zdaniem USA staną się krajem ogromnych kontrastów: wielkich fortun, ale i dzielnic biedy zamieszkałych przez przyjezdnych z Meksyku. Przestaną kojarzyć się z wielkimi, pustymi przestrzeniami i nieskażoną przyrodą. Z powodu fali imigrantów i wysokiego przyrostu naturalnego żyjących już w USA Latynosów każdego roku ludność kraju będzie się zwiększać o liczbę odpowiadającą tak dużemu miastu jak Berlin. Teoretycznie amerykańskie władze mogłyby ten proces powstrzymać, ale wcale im się do tego nie spieszy: imigranci stanowią niewyczerpane źródło taniej siły roboczej, dzięki nim wiele gałęzi gospodarki, jak przetwórstwo spożywcze czy przemysł motoryzacyjny, pozostają konkurencyjne.



Nowa mniejszość

– To nieodwracalny proces. W tym roku kolorowe dzieci będą stanowiły większość na oddziałach położniczych amerykańskich szpitali, ale w ciągu jednego pokolenia, dokładnie w 2042 r., biali staną się mniejszością w USA – mówi „DGP” Kenneth Johnson, profesor demografii Carsey Institute w New Hampshire. To właśnie on ustalił, że białe Amerykanki w 2010 r. po raz pierwszy urodzą mniej niż połowę dzieci w USA.

Reklama

Proces zmiany struktury amerykańskiego społeczeństwa posuwa się niezwykle szybko. W 1960 r. Ameryka była zasadniczo „europejskim” krajem. Biali stanowili aż 85 proc. jej mieszkańców. Ale już w 2005 r. mniejszości etniczne stanowiły jedną trzecią amerykańskiego społeczeństwa. Tak gwałtowna ewolucja ma dwa źródła: z jednej strony białe Amerykanki rodzą o wiele mniej dzieci niż ich latynoskie czy czarne rodaczki, z drugiej strony do USA każdego roku wlewa się potężny strumień legalnej i nielegalnej imigracji.

W przeciwieństwie do Europy rodzina i dzieci pozostają w amerykańskim społeczeństwie wartością nadrzędną. Dlatego podczas gdy współczynnik dzietności wśród Polek, Niemek czy Włoszek wynosi 1,2 – 1,3 rocznie, to w przypadku Amerykanek – 1,9. To jednak za mało, aby zapewnić odnawialność pokoleń i powstrzymać proces marginalizacji białej społeczności. – Kobiety w USA coraz później decydują się na dzieci, bo coraz więcej czasu zajmuje im zdobycie wykształcenia i zbudowanie kariery zawodowej. A część, mając przed sobą szanse na awans, o jakich ich matki i babki mogły tylko marzyć, nie chce brać na siebie obowiązków macierzyństwa – tłumaczy Johnson.

Reklama

To samo odnosi się do Koreanek czy Japonek, które osiedlają się w Ameryce i robią wszystko, aby wspiąć się wyżej po drabinie społecznej. Ale znacznie liczniejsze Latynoski i Afroamerykanki mają inne wzorce. Wysokiej rozrodczości wśród kobiet, które przybyły do USA, sprzyja struktura imigracji: dominują w niej ludzie młodzi, u progu założenia rodzin. Latynosi stanowią dziś około 15 proc. amerykańskiego społeczeństwie, ich potomstwo to jedna czwarta wszystkich dzieci urodzonych w USA.

Struktura społeczna zmienia się jeszcze szybciej pod wpływem masowej imigracji. Co roku w Stanach Zjednoczonych legalnie osiedla się około miliona osób. Dalsze półtora miliona przybywa tu nielegalnie – pozostając w Ameryce dłużej niż w czasie określonym w wizie bądź pod osłoną nocy przedzierając się przez rzekę Rio Grande, która oddziela USA od Meksyku. – Jeszcze nigdy fala przyjezdnych nie była tak duża jak obecnie – mówi „DGP” Mary Giovagnali, prezes waszyngtońskiego Immigration Policy Center.



Nowe społeczeństwo

Nowożytna Ameryka przeżyła cztery wielkie fale imigracji. W XVII i XVIII w. mniej niż milion Brytyjczyków wybrało nowy kontynent na swoją drugą ojczyznę. Przez niemal dwa wieki brytyjskiej kolonizacji zostały utworzone podstawowe instytucje, założone główne miasta kraju, zasiedlono najżyźniejsze tereny.

Między 1836 r. a 1914 r. w USA osiedliło się aż 30 mln obcokrajowców, głównie z Niemiec i Włoch. Mieszkańcy Europy Wschodniej zaczęli masowo przyjeżdżać do Ameryki w pierwszej połowie XX w. Ta trzecia fala – biedniejsza, bardziej obca kulturowo – wywołała sprzeciw. W 1921 r. Kongres wprowadził system ostrych limitów przyjezdnych, zniesiony dopiero w połowie lat 60. To uruchomiło największą w historii falę imigracji. – O ile w 1970 r. europejscy przybysze stanowili 60 proc. przyjezdnych, to dziś jest ich mniej niż 10 proc. Wraz z powojenną odbudową Europejczycy zaczęli żyć na wyższym poziomie i Ameryka przestała być dla nich ziemią obiecaną. A uruchomienie tanich linii lotniczych spowodowało, że do USA docierają ludzie z całego świata. Dlatego Chiny i Filipiny należą do krajów, skąd pochodzi blisko 1/5 imigrantów – mówi „DGP” Steven Camorota, ekspert waszyngtońskiego Center for Immigration Studies.

Wśród imigrantów najwięcej jest jednak nie Azjatów, lecz mieszkańców Ameryki Łacińskiej. Sam Meksyk dostarcza aż dwie trzecie wszystkich przyjezdnych, a wraz z Gwatemalą, Kostaryką, Wenezuelą i innymi ubogimi krajami Nowego Świata – trzy czwarte. Latynosi osiedlają się głównie w południowych stanach: Kalifornii, Teksasie, Florydzie. Przyjezdni nie tracą kontaktu ze swoją macierzystą kulturą – przeciwnie: stanowią niejako przedłużenie Ameryki Łacińskiej na północ. Ogromne dzielnice Miami, Los Angeles czy San Diego niewiele różnią się od Caracas czy Ciudad de Mexico. – Jak będzie wyglądała przyszłość Ameryki, możemy zobaczyć już dziś. W przeszło 500 hrabstwach w południowej i zachodniej części kraju mniejszości etniczne stanowią już większość. Dochodzi do stopniowej „bałkanizacji” Stanów: każda społeczność narodowa żyje w swojej dzielnicy, nawet swoim mieście. Niejako obok siebie, nie tworząc jednego społeczeństwa – ostrzega Johnson.



– Masowa emigracja przyczyniła się do polaryzacji dochodów w USA. Społeczeństwo, którego podstawą była klasa średnia, coraz bardziej przypomina strukturą dochodów kraje Trzeciego Świata – uważa Mary Giovagnali. I podaje przykład Kalifornii, gdzie w ostatnich 40 latach udział imigrantów skoczył z 9 do 27 proc. – W tym czasie tzw. indeks Gini określający rozwarstwienie dochodów społecznych (im bliższy wskaźnika jeden, tym kontrast między słabo i dużo zarabiającymi jest większy – red.) skoczył z 0,39 do 0,72.

To samo zjawisko w skali całego kraju zaobserwował Vernon Briggs, profesor ekonomii na Cornell University. Jego zdaniem od 1976 r. realne dochody 90 proc. dolnej części amerykańskiego społeczeństwa wzrosły tylko o 10 proc., podczas gdy 10 proc. najbogatszych Amerykanów – o 232 proc. – Rosnąca imigracja może prowadzić do zatomizowania społeczeństwa, bo w amerykańskim systemie politycznym mniejszość potrafi skutecznie blokować inicjatywy większości – wskazuje Jeffrey S. Passel. – Dziś większość ustaw wymaga 60-procentowego poparcia w Senacie. Ponieważ Republikanie mają 41 na 100 senatorów, skutecznie wstrzymują ustawy o wydłużeniu czasu wypłaty świadczeń dla bezrobotnych i innych form opieki dla rosnącej liczby bezrobotnych – dodaje.

Mnożą się sygnały, że poszczególne społeczności etniczne Ameryki walczą już tylko o swoje interesy, a nie dobro całego kraju. Tak silnych partykularyzmów do tej pory nie było. – Starsi Amerykanie, wśród których zdecydowanie dominują biali, nie chcą np. płacić więcej podatków na szkoły, bo z nich korzysta młodsze pokolenie, gdzie zdecydowanie dominują już kolorowi. To niebezpieczne zjawisko, które może prowadzić do dezintegracji kraju – ostrzega Passel.

Utrzymywanie nielegalnej imigracji jest jednak w interesie wielkiego amerykańskiego przemysłu, bo zachowuje na niskim poziomie koszty pracy. Wielu ekspertów sądzi, że właśnie z tego powodu Kongres i Biały Dom, mimo oficjalnych deklaracji, wcale nie palą się do skutecznego zatrzymania strumienia przyjezdnych.



– Większość granicy z Meksykiem (3,2 tys. km – red.) nadal jest niezabezpieczona, nie ma

rejestru osób, które przekraczają limit przyznanych wiz, nikt nie sprawdza, czy pracodawcy zatrudniają legalnie mieszkających w USA pracowników. A przecież w XXI w. nie powinno być z tym problemu, o ile oczywiście ktoś rzeczywiście chce coś z tym robić – punktuje Steven Camorata.

Dziś bez prawa do pobytu mieszka w USA od 12 do 20 mln osób. – W ostatnich 30 latach Kongres przegłosował siedem amnestii dla nielegalnych imigrantów. W ten sposób sankcjonował stan, jaki powstał w wyniku dzikiej fali przyjazdów – mówi Giovagnali. Z braku spójnej polityki migracyjnej Waszyngtonu władze stanowe i lokalne samorządy biorą sprawy we własne ręce. Większość wielkich metropolii, jak Nowy Jork, Los Angeles, Chicago czy San Francisco, wydało rozporządzenia zakazujące policji sprawdzania tożsamości osób podejrzanych o nielegalny pobyt w USA. Mniejsze ośrodki – odwrotnie, coraz bardziej zaostrzają regulacje wobec imigrantów, choć zgodnie z amerykańskim prawem jest to wyłączna kompetencja władz federalnych. W kwietniu Arizona przyjęła rozporządzenie SB1070 nakazujące policji zatrzymywanie wszystkich, którzy nie potrafią udowodnić, że mają prawo do legalnego pobytu w USA. Prezydent Obama zapowiedział już, że pozwie władze stanowe o łamanie federalnych przepisów imigracyjnych, ale borykające się z kryzysem i rekordowym bezrobociem amerykańskie społeczeństwo coraz głośniej domaga się zatrzymania fali imigracji. Z sondażu instytutu badawczego Rasmussen wynika, że 60 proc. ogółu Amerykanów i 70 proc. mieszkańców samej Arizony popiera rozporządzenie SB1070.



Nowa polityka

Obrona praw emigrantów przez obecną administrację nie jest do końca bezinteresowna. Badania Center for Immigration Studies jasno dowodzą, że większy udział kolorowych sprzyja Demokratom. – Wzrost o 1 proc. liczby naturalizowanych imigrantów powoduje wzrost o 0,58 proc. liczby głosów na Demokratów. Obywatele o latynoskich korzeniach czują się solidarni z nowymi, nielegalnymi imigrantami. I wierzą, że tylko Demokraci mogą w przyszłości uregulować ich statut – tłumaczy Steven Camorata.

Na razie tej zmiany jeszcze nie widać, bo wśród latynoskich imigrantów zaledwie co trzeci ma amerykańskie obywatelstwo. Jednak dzieci nielegalnych imigrantów, którym automatycznie przyznawane jest amerykańskie obywatelstwo, w przyszłości będą miały wpływ na życie polityczne. – Jeśli Republikanie, Tea Party i inne ugrupowania prawicowe nadal będą szły w kierunku fundamentalistycznej polityki, Latynosi zaczną jeszcze częściej głosować na Demokratów. Wówczas możemy powoli przesuwać się ku systemowi de facto jednopartyjnemu: Republikanie nie będą w stanie wygrać wyborów – uważa Camorata.



Rosnąca imigracja doprowadzi do jeszcze większej niż dziś różnorodności etnicznej w amerykańskim społeczeństwie. A to musi mieć wpływ na politykę zagraniczną kraju. – Polityka narzucenia swoich wartości, jaką prowadził m.in. George W. Bush, pójdzie w niepamięć. Ameryka będzie w znacznie większym stopniu uwzględniać racje innych krajów – uważa Mary Giovagnali.

Przez blisko 250 lat swojej historii Ameryka często ulegała pokusie izoloacji. Ale kiedy już decydowała się na otwarcie na zewnątrz, zwykle robiła to z uwagi na więzi swoich mieszkańców ze starą ojczyzną. W przyszłości Amerykanie, którzy odczuwają wyjątkową więź z Europą, będą w mniejszości. Większość wyborców będzie oczekiwała od Waszyngtonu skoncentrowania polityki zagranicznej na tych regionach świata, które są dla nich znajome: Ameryce Łacińskiej, ale także Azji.



Nowa przestrzeń

Masowa imigracja i wysoki przyrost naturalny wśród mniejszości etnicznych powodują także, że Ameryka jest jednym z krajów świata o najszybszym wzroście liczby ludności. W ostatnich trzech latach liczba Amerykanów skoczyła z 300 do 310 milionów. – Jeśli wykluczyć ogromne połacie zachodniej części kraju, gdzie z powodu półpustynnych warunków nie da się mieszkać, gęstość zaludnienia w USA staje się porównywalna z Europą – zwraca uwagę Nicolas Veron.

Dla Amerykanów przyzwyczajonych do ekspansywnego trybu życia i mniej restrykcyjnych niż w Unii Europejskiej norm ochrony środowiska rodzi to poważne problemy.

– Co roku ludność Stanów Zjednoczonych wzrasta o przeszło 1 procent, czyli 3 – 4 miliony. To bezprecedensowe tempo wśród państw rozwiniętych. Około 2040 r. Amerykanów będzie przeszło 400 milionów – mówi „DGP” Jeffrey S. Passel, ekspert waszyngtońskiego instytutu Pew Hispanics.

Presja rosnącej liczby ludności powoduje, że przed skutkami cywilizacji trudno ochronić nawet dumę Stanów Zjednoczonych: parki narodowe. – Amerykanie nie potrafią dostosować się do życia w społeczeństwie, w którym gęstość zaludnienia jest duża. Nie korzystają z zbiorowych środków transportu, nie używają oszczędnie energii, chcą mieszkać w jednorodzinnych domach, przez co obszar aglomeracji miast rozrasta się w ogromnym tempie – zwraca uwagę Passel.

Z powodu rosnących potrzeb gigantycznej aglomeracji Miami, którą zamieszkują przede wszystkim Latynosi, poziom wód gruntowych w sąsiednim parku Everglades spadł do tak niskiego poziomu, że przeżycie w nim aligatorów stanęło pod znakiem zapytania. A dni, w których da się zobaczyć drugi kraniec wąwozu Colorado, są coraz rzadsze. Wszystko przez zanieczyszczenia odległego o kilkaset kilometrów Los Angeles, które powodują permanentne zamglenie – tłumaczą pracownicy tamtejszego parku narodowego.



Ameryka zawsze była ziemią obiecaną dla tych, którzy uciekali przed biedą i prześladowaniami. Przez dwa wieki przyjeżdżali tu przede wszystkim Europejczycy. Ale dziś Stany Zjednoczone nie są już atrakcyjnym miejscem imigracji dla mieszkańców Starego Kontynentu. Przyciągają natomiast przyjezdnych z Trzeciego Świata. I siłą rzeczy same przybierają coraz więcej cech krajów rozwijających się.

Rośnie kontrast między stosunkowo niewielką, doskonale wykształconą i zamożną elitą a dziesiątkami milionów ubogich imigrantów i ich potomków. Los Angeles, Chicago czy Miami stają się megamiastami o skali, którą można znaleźć tylko w Azji czy Ameryce Łacińskiej. USA przekształcają się w mozaikę żyjących obok siebie społeczności, które łączy coraz mniej i którymi coraz trudniej będzie sprawnie rządzić, trzymając się demokratycznych reguł.