Wstępne wyniki dochodzenia potwierdzają najgorsze obawy śledczych. Po pierwsze, dwóch terrorystów pochodziło z Belgii, co potwierdza możliwość organizowania takich zamachów ponad granicami europejskich krajów. Po drugie, jeden z terrorystów przedostał się do Europy jako syryjski imigrant, co dodatkowo zwiększy presję na rozwiązanie problemu migrantów.
Na razie Francuzi będą się domagać zdecydowanej odpowiedzi ze strony rządu. Prezydent Francois Hollande już stwierdził, że kraj znajduje się w stanie wojny i zapowiedział „bezlitosną” walkę z Państwem Islamskim. Wtórował mu w wywiadzie dla stacji telewizyjnej TF1 premier Manuel Valls. – Ponieważ jesteśmy w stanie wojny, podejmiemy nadzwyczajne działania. Uderzymy w naszego wroga i zniszczymy go, nie tylko we Francji i w Europie, ale też w Syrii i w Iraku – zapowiedział premier. Dodał, że jest pewny zwycięstwa.
Z francuskiego punktu widzenia zwiększenie zaangażowania musiałoby oznaczać interwencję lądową, bo kraj jako jedyny w Europie już prowadzi naloty w ramach międzynarodowej koalicji walczącej z Państwem Islamskim pod wodzą USA. Francuskie myśliwce Mirage z baz w Turcji i Jordanie wykonują głównie misje bojowe na terenie Iraku, a jeszcze przed zamachami rząd skierował na Bliski Wschód Charlesa de Gaulle’a, jedyny lotniskowiec na służbie francuskiej marynarki. Jednostka ma przybyć na teren zmagań 18 listopada. Biorąc pod uwagę, że trwająca od ponad roku kampania nie przyniosła zmian w równowadze sił w Syrii i Iraku, wystawienie dodatkowych samolotów przez Francuzów trudno byłoby uznać za „nadzwyczajne działania”.
Najbardziej prawdopodobne jest więc zaangażowanie w Syrii i Iraku żołnierzy sił specjalnych, którzy przeprowadziliby operacje na niewielką skalę. Francuscy operatorzy są doskonale przygotowani do takich działań, bowiem od kilku lat prowadzą je przeciw dżihadystom z Al-Kaidy Islamskiego Maghrebu w Mali. Zresztą siły specjalne już działają w ograniczonej skali na terenach kontrolowanych przez Państwo Islamskie. W połowie maja amerykańscy specjalsi zabili w Syrii w takiej operacji Abu Sajjafa, odpowiedzialnego w organizacji za wydobycie i handel ropą.
Nawet jeśli Francuzi dysponują moralnym mandatem do bezpośredniej interwencji w Syrii, muszą mieć na uwadze negocjacje odnośnie do przyszłości tego kraju. W sobotę w Wiedniu światowe mocarstwa i państwa arabskie ogłosiły powstanie wstępnej mapy drogowej dla Syrii. Zakłada ona zawieszenie broni między siłami opozycji a wojskiem rządowym i wybory w ciągu następnych 18 miesięcy, w trakcie których krajem administrowałby rząd jedności narodowej. Na razie nie ma porozumienia odnośnie tego, czy w wyborach mogłoby startować stronnictwo Al-Asada. Od dawna wiadomo, że zakończenie konfliktu między rządem a opozycją pozwoliłoby obu stronom skupić się na walce z Państwem Islamskim. Siły francuskie, jeśli miałyby bezpośrednio na większą skalę walczyć z dżihadystami, to tylko w ramach takiej wspólnej operacji.
To oczywiście komplikuje sytuację polityczną wokół problemu migrantów. Zamachy już dostarczają argumentów przeciwnikom otwartych granic; wypowiadała się w tej sprawie m.in. liderka Frontu Narodowego Marine Le Pen. Paryskie wydarzenia mogą być także użyte w debacie niemieckiej, gdzie kanclerz Angela Merkel spotyka się z coraz silniejszą krytyką polityki otwartych granic zarówno ze strony władz lokalnych, jak i działaczy własnej partii. – Niekontrolowana imigracja i nielegalne przekraczanie granic muszą się skończyć. Paryż zmienia wszystko – powiedział w wywiadzie dla niemieckiej gazety „Welt am Sonntag” Markus Soeder, bawarski minister finansów. Dodał, że dobrze by było, żeby kanclerz w końcu przyznała, że polityka otwartych drzwi była błędem.
To oznacza, że tylko zwiększy się presja na niemiecki rząd, aby jak najprędzej rozwiązać problem migrantów. Angela Merkel już pokazała w tej sprawie determinację i gotowość sięgnięcia po wszystkie opcje – włącznie z układaniem się z krytykowanym za autorytarne zapędy prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoganem, a nawet propozycję uchylenia Ankarze drzwi do Brukseli. Biorąc pod uwagę, że niemieccy samorządowcy ślą do urzędu kanclerskiego rozpaczliwe listy z prośbą o pomoc, bo mają za mało ludzi, żeby radzić sobie z napływem migrantów, kanclerz może również mocniej zaangażować się w kwestię rozdziału migrantów po europejskich krajach – pomimo wyraźnego sprzeciwu ze strony niektórych rządów.
Zamachy dostarczają też argumentów wszystkim tym, którzy chcieliby zwiększenia uprawnień służb specjalnych celem zwiększenia możliwości zapobiegania takim zamachom. Nad Sekwaną po zamachach na satyryczny tygodnik „Charlie Hebdo” przegłosowano odpowiednie zmiany w prawie, które dają służbom znacznie większe uprawnienia w zakresie inwigilacji elektronicznej. Podobne głosy mogą się teraz również odezwać w innych krajach Europy, niemniej jednak już po piątkowych zamachach eksperci studzili zapał: nie można zapobiec każdemu atakowi. Stało się to jasne już w sierpniu, kiedy troje obywateli amerykańskich (w tym dwóch żołnierzy na przepustce) obezwładniło Marokańczyka, który chciał strzelać z kałasznikowa do pasażerów szybkiego pociągu na trasie z Amsterdamu do Paryża.
To pokazuje, że walka z Państwem Islamskim musi się równocześnie toczyć na drugim, jeszcze trudniejszym froncie, a mianowicie z bojownikami i sympatykami tej organizacji, którzy już są w Europie. O ile na początku Państwo Islamskie wzywało potencjalnych zwolenników z krajów europejskich, by przybywali do Syrii, aby tam się włączyć w walkę, to teraz przekonują ich, że lepiej jeśli pozostaną u siebie. Po części wynika to z sytuacji na granicy turecko-syryjskiej, którą nie jest już tak łatwo przekroczyć, jak to było jeszcze kilka miesięcy temu, bo pogranicze kontrolują walczący z Państwem Islamskim Kurdowie. Francuski minister spraw wewnętrznych Bernard Cazeneuve powiedział niedawno, że służby dokonały w niesprecyzowanym okresie 370 zatrzymań osób podejrzewanych o organizację zamachów terrorystycznych.
Szacuje się, że w szeregach Państwa Islamskiego walczy obecnie około 30 tysięcy zagranicznych bojowników. Większość z nich pochodzi z krajów arabskich, ale można ostrożnie przyjąć, że z Europy Zachodniej wywodzą się 3–4 tysiące. Z samej tylko Francji wyjechało do Syrii i Iraku 700–900 osób. Część z tych europejskich dżihadystów po przeszkoleniu wróciła do Europy – także korzystając z otwarcia granic dla imigrantów przez Unię Europejską. Skoro niektóre rządy europejskie przyznają, że tak naprawdę nie wiedzą, kto przyjeżdża, to zapobieżenie kolejnym atakom w Europie będzie zadaniem niezwykle trudnym.
Nie ma też wiedzy, ilu zwolenników Państwa Islamskiego, którzy nie wyjechali do Syrii, znajduje się w Europie. Według ostrożnych szacunków, w Unii Europejskiej mieszka obecnie nieco ponad 20 milionów muzułmanów, choć ta liczba nie uwzględnia tegorocznej fali uchodźców. Znikomy odsetek z nich jest powiązany z organizacjami dżihadystycznymi bądź byłby skłonny zaangażować się w działania terrorystyczne, co nie zmienia faktu, że służby specjalne mają problem z ich zidentyfikowaniem i upilnowaniem.
Wystarczy powiedzieć, że dwaj główni sprawcy styczniowego ataku na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo” – zorganizowanego przez Al-Kaidę na Półwyspie Arabskim, a nie Państwo Islamskie – byli obywatelami Francji i w przeszłości byli obserwowani przez tamtejszą policję, podobnie jak jedyny zidentyfikowany jak do tej pory sprawca piątkowych zamachów. Na dodatek nie jest to problem wyłącznie Francji. Fakt, że wczoraj belgijska policja aresztowała siedem osób, które mogą mieć związek z zamachami, wskazuje, że w tym kraju Państwo Islamskie prawdopodobnie ma dużo uśpionych komórek. Nie przypadkiem też to w Belgii jest najwyższy w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców odsetek osób, które wyjechały do Syrii i Iraku.
Zresztą żaden kraj Europy Zachodniej nie może w tej sytuacji czuć się bezpiecznie. W ciągu ostatnich 12 lat – od ataku na pociągi w Madrycie w marcu 2004 r., który był pierwszym przykładem dżihadu na terenie Europy – udało się udaremnić wiele kolejnych prób zamachów, niemniej co kilka lat dochodziło do głośnych aktów terroru. Na dodatek przeciwnik zmienił się na jeszcze groźniejszego. Al-Kaida, która była pionierem, jeśli chodzi o tego typu masowe mordy przypadkowych ludzi, znacznie ustępuje Państwu Islamskiemu pod względem zarówno zasobów finansowych – które do prowadzenia działalności terrorystycznej też są potrzebne – jak i aktywności propagandowej i skuteczności w przyciąganiu nowych rekrutów. Na dodatek z powodu chaosu, który wyłonił się w wyniku arabskiej wiosny, Państwo Islamskie ma znacznie większe możliwości działania na terenach bezpośrednio graniczących z Europą, a także przerzucania swoich ludzi na Stary Kontynent. A to powoduje, że wojna, o której mówił Francois Hollande, może być nie do wygrania.