Skutki nieudanego puczu w Turcji mogą wykraczać poza demontaż instytucji demokratycznych i walkę z wolnymi mediami. W grę wchodzi orientacja geopolityczna. Ankara Recepa Tayyipa Erdogana odwraca się od Zachodu, za to w szybkim tempie poprawia relacje z Rosją. Za dwa tygodnie Erdogan odwiedzi Władimira Putina.
– Nasz drogi prezydent potwierdził swoją obecność w Petersburgu 9 sierpnia – ogłosił tę nowość wicepremier Turcji Mehmet Şimşek, dziękując Moskwie za poparcie po zdławieniu puczu z 15 lipca. – Rosja to nie tylko nasz bliski przyjaciel, ale i partner strategiczny – dodawał. Polityk przebywał akurat w Moskwie na spotkaniu ze swoim odpowiednikiem Arkadijem Dworkowiczem. Rozmawiano o normalizacji stosunków gospodarczych, zamrożonych po listopadowym strąceniu rosyjskiego samolotu wojskowego. Rosyjscy analitycy już piszą o rodzącym się wymierzonym w Zachód sojuszu dwóch "suwerennych demokracji".
Rozmach nowych inicjatyw robi wrażenie, niezależnie od tego, że większość znajduje się we wstępnej fazie. Nie chodzi tylko o zniesienie embarga na import tureckiej żywności do Rosji. Wicepremierzy rozmawiali o rozliczaniu się ze sobą w rublach i lirach, o utworzeniu wspólnego funduszu inwestycyjnego, a nawet wznowieniu zerwanego w grudniu 2015 r. projektu czarnomorskiego gazociągu Turkish Stream, następcy niezrealizowanego projektu South Stream. Choć w przypadku tego ostatniego pomysłu "Gazeta.ru" stawia tezę, że w istocie chodzi jedynie o nacisk na UE, by ta nie blokowała rozbudowy gazociągu bałtyckiego.
Turkish Stream nieprzypadkowo został zarzucony w grudniu. To jeden z wielu efektów incydentu z 24 listopada, gdy turecki myśliwiec strącił rosyjski samolot, który naruszył przestrzeń powietrzną Turcji, a w odwecie rosyjscy manifestanci "spontanicznie" obrzucili kamieniami turecką ambasadę. Erdogan, który nie ukrywał, że rozkaz o zestrzeleniu zapadł na wysokim szczeblu, stał się wówczas bohaterem zwolenników ostrego reagowania na prowokacje Rosjan, do których coraz częściej dochodzi na natowskim niebie. Wzajemne restrykcje doprowadziły do 57-proc. spadku wartości handlu (styczeń – maj 2016 r., rok do roku) i 92-proc. spadku liczby rosyjskich turystów w Anatolii (maj 2016 r. do maja 2015 r.).
Erdogan już przed próbą puczu wyraził żal z powodu śmierci pilota, jednak dopiero po próbie przewrotu narracja diametralnie się zmieniła. Od wczoraj władze głoszą, że strzał był samowolną decyzją pilota, który w dodatku – o czym podawano już kilka dni temu – był związany z Terrorystyczną Organizacją Fethullaha Gülena (FETÖ), jak zwolenników umiarkowanego duchownego, przebywającego na wygnaniu w USA, nazywa rząd. Nieudany zamach stanu ochłodził relacje z Waszyngtonem, a przedstawiciele władz w Ankarze grozili odwetem każdemu, kto będzie chronił Gülena przed wydaniem go w ręce tureckiej sprawiedliwości. Amerykanie, bojąc się prowokacji, wezwali rodziny swoich dyplomatów do opuszczenia Turcji.
Dryfu Ankary, który stopniowo oddalałby ją od NATO, od pewnego czasu obawiali się przedstawiciele Sojuszu. Ze źródeł zbliżonych do rządu w Warszawie wiemy, że Polska i Rumunia w przeddzień szczytu NATO były namawiane, by zintensyfikować trilateralną współpracę wojskową z Turcją i w ten sposób przynajmniej spowolnić niepokojący trend. Po puczu historia przyspieszyła i dryf wygląda na kierunek wybrany najzupełniej świadomie. Ankara w latach 20. była jedną z pierwszych stolic, które nawiązały bliską współpracę z nowo powstałym i początkowo izolowanym ZSRR. Najnowszy zwrot w stronę Moskwy przywrócił tamte wspomnienia.
Wszystko to nie oznacza, że między Ankarą i Moskwą nie ma już sprzeczności. Najważniejsza dotyczy kwestii syryjskiej – dla Turcji wspierany przez Rosję prezydent Baszar al-Asad jest wrogiem numer jeden. Ankara od miesięcy prowadzi też krwawą ofensywę przeciwko Kurdom, którzy z kolei postrzegają Moskwę jako potencjalnego sojusznika. Właśnie w rosyjskiej stolicy powstało pierwsze nieformalne przedstawicielstwo zagraniczne Rożawy, samozwańczej kurdyjskiej autonomii w północnej Syrii.