I jedni, i drudzy zobowiązali się do "działań mających powstrzymać zmiany klimatyczne". Tyle, że w dokumencie nie zapisano, jakie to będą działania. Mowa jedynie o tym, że do 2009 r. ma zostać wypracowane nowe światowe porozumienie o walce ze zmianami klimatu. Zastąpi ono protokół z Kioto, wygasający w 2012 roku.

Reklama

"Czekają nas teraz dwa lata ciężkiej pracy. Zaczynamy w styczniu" - podsumował krótko szef unijnej delegacji Humberto Rosa. Unia Europejska, której marzy się światowe przewodnictwo w walce ze zmianami klimatu, walczyła jak lew o to, by na Bali zgodzono się na konkretne cięcia w emisji gazów cieplarnianych - nawet o 40 proc. do 2020 r.

Ten ambitny program nie miał szans w konfrontacji z uporem Amerykanów, którzy sprzeciwiali się jakimkolwiek konkretom. Delegacji USA nie przekonała nawet płomienna mowa rodaka Ala Gore'a, byłego wiceprezydenta i tegorocznego laureata Pokojowej Nagrody Nobla, który w czwartek oskarżył Biały Dom o sabotowanie rozmów. Z pomocą Japończyków Amerykanie przez dwa tygodnie blokowali obrady, aż do dramatycznej kulminacji w piątek. Tego dnia przedłużono konferencję, a negocjacyjny maraton ciągnął się przez noc.

Sobotni finał szczytu był dramatyczny. Szefowa amerykańskiej delegacji Paula Dobriansky wciąż powtarzała, że nie podpisze deklaracji, dopóki nie uzyska gwarancji, że wschodzące potęgi - Indie i Chiny - nie zrobią tego samego. Te dwa kraje to już teraz jedni z największych trucicieli na świecie. Chińczycy tymczasem wściekali się na indonezyjskich gospodarzy za przedłużenie obrad, bojąc się, że podobnie jak Amerykanie znajdą się pod ostrzałem. Konferencja wisiała na włosku, a widząc ten bałagan oenzetowski przewodniczący Yvo de Boer... popłakał się z rozpaczy.

Do przełomu doszło, kiedy Indie rzuciły pomysł zapisu, by kraje bogate podzieliły się z biednymi technologiami ograniczania emisji gazów cieplarnianych. Dobriansky pomysł odrzuciła, za co została wygwizdana przez część delegatów. Wówczas do Amerykanów zwrócił się Kevin Conrad, przedstawiciel Papui Nowej Gwinei: "Czekamy na wasze przywództwo. Jeśli się go nie podejmiecie, to zejdźcie z drogi i zróbcie miejsce dla innych" - zaapelował. I zebrał burzę oklasków. Do Amerykanów zaczęło docierać, że fiasko szczytu zostanie jednoznacznie złożone na ich barki.

Ustąpili, kiedy delegacja UE - chcąc ratować szczyt - zrezygnowała z konkretnych kwot redukcji emisji gazów. W końcowej deklaracji znalazł się więc zapis o "mapie drogowej", która zakłada przyjęcie ograniczeń pod dalsze obrady. Nałożenie redukcji na kraje rozwijające się, w tym takie giganty jak Indie czy Chiny, jak chciała Ameryka, jest na razie propozycją. Ameryka także nie była w stanie odtrąbić zwycięstwa. Jak podano w specjalnym oświadczeniu, prezydent USA jest "poważnie zatroskany" wynikiem szczytu na Bali.

Unia ma sobie jednak o wiele więcej do zarzucenia - rezygnacja z konkretów to spora cena za uratowanie szczytu. "Osiągnięto zgniły kompromis, a szczyt okazał się niestety porażką unijnej polityki zagranicznej" - mówi DZIENNIKOWI estoński politolog Heeiko Paabo. "W perspektywie może to osłabić pozycję Europy względem USA. Jeżeli Amerykanie nie narzucą swojej gospodarce proekologicznych ograniczeń, to nasza pozycja w światowym wyścigu gospodarczym będzie słabsza" - dodaje.

Bezczynność USA to woda na młyn dla Indii i Chin, które od przykładu Ameryki uzależniają swoje działania w walce o klimat. Przeciąganie liny będzie więc trwało nadal, a jego kolejna odsłona odbędzie się za rok w Poznaniu. Na Bali postanowiono, że stolica Wielkopolski będzie gospodarzem 14. konferencji klimatycznej ONZ. Do finału negocjacji nad dokumentem, który zastąpi protokół z Kioto, dojdzie pod koniec 2009 r. w Kopenhadze.