Flughafen Berlin-Tempelhof jest dziś chyba najbardziej oryginalnym lotniskiem na świecie. Na pierwszy rzut oka wygląda jak skrzyżowanie warszawskiego Dworca Centralnego z Biblioteką Narodową. Atmosfera w hali odlotów w jednej chwili przenosi pasażera o wiele dekad wstecz: prosto na plan którejś z wczesnych szpiegowskich przygód Jamesa Bonda. "Tempelhof było kiedyś synonimem najnowocześniejszych trendów w światowej awiacji" - mówi DZIENNIKOWI Meinrad Jedelsky, berliński architekt i historyk lotnictwa. Przypomina, że pola Tempelhof już 100 lat temu były światowym centrum raczkujących prób lotniczych. "Słynnemu pionierowi Orville’owi Wrightowi udało się tutaj ustanowić zapierający dech w piersiach rekord. Przebywał w powietrzu przez... godzinę i wzniósł się na wysokość 160 metrów. Damy w krynolinach mdlały, a wąsaci panowie z niedowierzaniem obserwowali przez lornetki podbój przestworzy" - opowiada.
Wkład Hitlera
Swoją świetność Tempelhof zawdzięcza jednak dopiero Adolfowi Hitlerowi. To przywódca nazistów kazał zbudować tu lotnisko według planów Alberta Speera, który miał za zadanie uczynić z Berlina Germanię, stolicę godną bombastycznych snów Fuehrera o panowaniu nad światem. Nieprzypadkowo Tempelhof do dziś pozostaje jednym z największych pod względem powierzchni budynków na kuli ziemskiej.
Na wszystkich, którzy chcą jeszcze przeżyć na własnej skórze atmosferę Tempelhof, zanim wkroczą tam robotnicy i koparki, Klaus Eisermann czeka z otwartymi ramionami. Ten emeryt po siedemdziesiątce pracuje na lotnisku od pół wieku. Dziś - po przejściu w stan spoczynku - stał się przewodnikiem i skarbnicą wiedzy o tajemnicach zajmującej 307 tys. mkw. budowli. "W latach 30. wzbudzała podziw swoją supernowoczesnością. Dziś starsza dama wciąż imponuje funkcjonalnymi rozwiązaniami" - przekonuje zwiedzających. Eisermann wspomina, że na prośbę marszałka Rzeszy Hermanna Goeringa płyta lotniska i otaczające ją jak pierścień półkole zabudowań i hangarów zostały skonstruowane tak, by można je z łatwością przekształcić w trybunę dla widzów. "Jako pilot i fanatyk lotnictwa zastępca Hitlera chciał urządzać tutaj swoje pokazy latania, które mogłyby być oklaskiwane nawet przez 100 tys. ludzi. Nie zdążył jednak. W 1940 roku, gdy budowa została ukończona, nie było czasu na pokazowe loty. Trwała przecież największa operacja w historii Luftwaffe: bitwa o Anglię" - mówi Eisermann.
Gdy losy wojny zaczęły się odwracać, a alianckie samoloty coraz częściej nękały Berlin, w podziemiach Tempelhof zbudowano nowoczesne schrony dla ludności cywilnej. Do dziś na ścianach tych katakumb widnieją rysunki postaci z popularnych wówczas książeczek niemieckiego pioniera komiksu Wilhelma Buscha, które miały objaśniać dzieciom zachowanie podczas nalotów. W tym samym czasie nieopodal, w długim na 400 m tunelu kolejowym, robotnicy przymusowi z podbitych krajów montowali dla Hitlera myśliwce Focke-Wulf, które miały przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Trzeciej Rzeszy.
Bezskutecznie. W kwietniu 1945 r. na płycie lotniska pojawili się Rosjanie. "W ciągu 12 tygodni, zanim oddali Tempelhof w ręce Amerykanów (tak wynikało z alianckich porozumień o podziale Berlina), zdołali wszystko splądrować. Proszę spojrzeć w górę. Tu wszędzie były złocenia. Zostały tylko gołe sufity" - mówi Eisermann. Zresztą Amerykanie wcale nie byli lepsi. Tempelhof zostało przez nich zamienione w obiekt wojskowy. W miejscu, gdzie hitlerowscy architekci zbudowali pyszną, przeszkloną salę balową z widokiem na gwiazdy i startujące samoloty, dowództwo US Army poleciło zbudować halę do treningów dla koszykarskiej drużyny amerykańskich żołnierzy Berlin Braves.
Historycy są zgodni co do jednego: to, że w Jałcie Amerykanie wytargowali dla siebie lotnisko Tempelhof, okazało się jedną z najważniejszych decyzji we współczesnej historii Niemiec. Bez byłego lotniska nazistów pierwsza zimnowojenna próba sił między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi skończyłaby się bowiem najpewniej wielkim zwycięstwem Stalina. W czerwcu 1948 r. stacjonujące wokół Berlina oraz we wschodniej części miasta wojska radzieckie zablokowały dostęp do zachodniej enklawy, odcinając dostawy żywności i energii. Moskwa chciała w ten sposób zmusić zachodnich aliantów do wycofania się z niemieckiej stolicy. Po kilku godzinach paniki gubernator amerykańskiej strefy okupacyjnej gen. Lucius D. Clay wydał rozkaz otwarcia mostu powietrznego. Samoloty wyładowane po brzegi zaopatrzeniem dla odciętego od świata miasta lądowały na Tempelhof co 90 sekund i po wyładowaniu towaru szybko wracały na zachód. Trwało to niemal rok. "Lotnisko było wyrwą w żelaznej kurtynie, która pozwolił miastu przeżyć w sytuacji śmiertelnego zagrożenia" - uważają dziś zgodnie historycy. Sukces mostu powietrznego doprowadził również do tego, że Amerykanie i Brytyjczycy ostatecznie wygrali wojnę o rząd niemieckich dusz. Nieufni wcześniej Berlińczycy zaczęli bowiem traktować Amerykanów jak wybawicieli, Rosjanom zaś przypadła rola oprawców. 28-letni wówczas pilot Gail Halvorsen, który tuż przed lądowaniem na Tempelhof przechylał samolot i zrzucał łakocie na pełne wygłodniałych dzieci ulice miasta, zyskał sobie szybko przydomek „cukierkowego bombowca”. Przezwyciężenie blokady Berlina miało też kluczowe znaczenie strategiczne w historii ziemnej wojny. Rosjanie zrozumieli wówczas ostatecznie, że bez otwartej wojny Berlina nie dostaną nigdy.
Wrota do wolności
W czasie zimnej wojny Tempelhof zapisało się również w historii Polski. W latach 80. 16 polskich samolotów lądowało na dziko na zachodnioberlińskim lotnisku. "Berlin znałem tylko z mapy. Nigdy tam nie byłem. Trochę się bałem, że pomylę lotniska i wyląduję na wschodzie. Wtedy nici z ucieczki" - opowiadał kilka lat temu niemieckiemu dziennikowi „taz” Andrzej Ignaczak, który w 1982 roku „wybrał wolność” na pokładzie jednosilnikowego sportowego JAK-a, który udawał rosyjski samolot wojskowy. Sześć razy na Tempelhof lądowały nawet niezapowiedziane polskie samoloty pasażerskie. "Zwykli pasażerowie, a czasem nawet sami piloci porywali samolot i lądowali <awaryjnie> na Tempelhof. Kto chciał, mógł wysiąść i zwrócić się o status uchodźcy" - wspomniał w rozmowie z „taz” Zdzisław Jakubowski, ówczesny wicedyrektor LOT w Berlinie. Główny polski przewoźnik doczekał się nawet w niemieckich mediach całej serii żartów. "Co oznacza LOT? Oczywiście „landet oft in Tempelhof” (niem. często ląduje na Tempelhof)".
Zimnowojenna legenda Tempelhof z czasem stała się jednak jego wyrokiem śmierci. "Gdy w 1975 roku Amerykanie dopuścili na lotnisku ruch cywilny, okazało się, że w cieplarnianej atmosferze hołdów i rocznic Tempelhof przespało rewolucję, jaka tymczasem zaszła w lotnictwie pasażerskim. Okazało się, że duże maszyny nie mogą już lądować na zbyt krótkim lądowisku w samym środku miasta. Rosły potrzeby, a Tempelhof rosnąć nie mogło" - mówi DZIENNIKOWI architekt Jedelsky. Nic dziwnego, że po zjednoczeniu Niemiec i ponownym zrośnięciu się Berlina ruch lotniczy odpłynął na większe lotniska: Schoenefeld (główny port lotniczy NRD i według najnowszych planów lotnisko przyszłości dla Berlina) oraz Tegel. Żywa skamielina Tempelhof okazała się na dodatek bardzo kosztowna. Nic nie zmieniło komercyjne wynajęcie prawie połowy olbrzymiego kompleksu budynków na m.in. szkołę tańca oraz siedzibę berlińskiej policji. "Miasto dopłaca do lotniska 15 milionów euro rocznie. Zwyczajnie nie stać nas na to" - argumentował ostatnio z rozbrajającą szczerością decyzję o zamknięciu Tempelhof lewicowy burmistrz Berlina Klaus Wowereit.
Berlińczycy nie dali jednak za wygraną. Grupa obrońców Tempelhof najpierw wniosła skargę do sądu administracyjnego, czym uzyskała odroczenie bolesnej decyzji o rok. Jednocześnie zebrano prawie 200 tys. podpisów z żądaniem referendum. W niedawnym głosowaniu (27 kwietnia) nie udało się jednak zebrać wystarczającej liczby głosów, by wynik w ogóle był ważny. Na dodatek i tak wszyscy wiedzieli doskonale, że zgodnie z niemieckim prawem plebiscyt nie jest wiążący dla władz miasta. Wyrok pozostał niezmienny: za niecałe pół roku z Tempelhof wystartuje ostatni samolot pasażerski.
"I tak nic się nie zmieni. Już dziś było tam więcej turystów niż pasażerów. Budynek zostanie przerobiony na muzeum, centrum kultury i klinikę. Pas startowy stanie się parkiem z miłym ekologicznym osiedlem" - uspokajają władze miasta. "To barbarzyństwo. Znika miejsce, które dla pokolenia zasiedziałych Berlińczyków było kluczowym przeżyciem. Częścią naszej biografii. Nic już nie będzie takie samo" - odpowiadają cierpko tempelhofscy patrioci ustami Klausa Eisermanna.