Choć ledwie tydzień temu rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow zarzekał się, że mobilizacji nie będzie, jego zwierzchnik zdecydował inaczej. Ogłoszony przez Władimira Putina częściowy zaciąg ma sprawić, że powołani rezerwiści rozwiążą największą z bolączek rosyjskiej armii: brak wystarczającej liczby „mięsa armatniego”, żeby móc skutecznie prowadzić ofensywę w Ukrainie, a następnie utrzymać zdobycze.
Ale z rezerwistami jest ten kłopot, że są starsi, mają przeważnie rodziny, niechętnie podporządkowują się rozkazom i nie wykazują wielkiej ochoty do heroicznej śmierci na froncie. Jak znaczące to drobiazgi, przekonano się w Rosji niewiele ponad sto lat temu.
Armia od tyłów
Po wybuchu I wojny światowej w Rosji powołano pod broń ponad 12 mln mężczyzn. Mimo to carska armia sukcesami mogła się pochwalić tylko w pierwszych miesiącach walk – w Galicji jej głównym przeciwnikiem byli niespecjalnie palący się do umierania za cesarza Franciszka Józefa żołnierze wielonarodowych sił zbrojnych Austro-Węgier. Gdy na początku września 1914 r. Rosjanie wkraczali do Lwowa, zrobili na miejscowej ludności spore wrażenie. - Lecz co to za wojsko było! Chłop w chłopa, jak na schwał – same dorodne, doskonale odżywione postacie, wyekwipowane przytem świetnie; same rzekłbyś Goliaty, że aż dziwno, by ktoś z nimi podejmował się w bój pójść – opisywał na łamach wspomnieniowej książki „Lwów podczas inwazji” Stanisław Rossowski.
Minął niecały rok walk i armia zmieniła się nie do poznania. - Już w 9 miesięcy później drobne zaledwie szczątki uchodziły z kraju – zauważał Rossowski. Posiadany sprzęt i broń uległy zużyciu lub zniszczeniu, a nowego brakowało. Jednocześnie szeregowcy zupełnie nie wykazywali ochoty do walki. - Większość kronikarzy zwróciła uwagę na powszechną dezercję oraz przypadki poddawania się nieprzyjacielowi na froncie – zapisała w opracowaniu „Obraz armii rosyjskiej w okupowanej Galicji w świetle dzienników i wspomnień (1914–1915)” Ilona Florczak.