28 stycznia chiński balon wleciał w przestrzeń powietrzną USA na północ od Wysp Aleuckich na Alasce. Trasą nad Kanadą, przez cały czas na wysokości ok. 16-20 km, dotarł w końcu nad „właściwe” Stany Zjednoczone i wywołał alarm w Dowództwie Obrony Północnoamerykańskiej Przestrzeni Powietrznej i Kosmicznej (NORAD). Informację o balonie ujawniono dopiero w ubiegły czwartek, akurat wtedy, gdy szef CIA William Burns przemawiał na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie, nazywając Chiny „największym wyzwaniem geopolitycznym”, przed którym stoją obecnie Stany Zjednoczone (cóż za despekt dla Władimira Putina). Rzecznik Pentagonu gen. Patrick Ryder uspokajał opinię publiczną, że „obiekt” leci znacznie powyżej pułapów komercyjnego ruchu lotniczego i nie stanowi militarnego ani fizycznego zagrożenia dla ludzi.

Chiński balon w strefie powietrznej USA

Balon pokrążył sobie m.in. nad bazą sił powietrznych Malmstrom w Montanie, która przechowuje w silosach 150 międzykontynentalnych pocisków balistycznych, nad bazą Offutt w Nebrasce, gdzie znajduje się dowództwo strategiczne odpowiadające za siły nuklearne USA, a prawdopodobnie także nad bazą Whiteman w Missouri, która obsługuje bombowce B-2. Ponoć gdy już zbliżył się nad pierwszy z tych celów, niektórzy amerykańscy wojskowi mieli dużą ochotę zestrzelić intruza, ale prezydent kazał im czekać. Ale gdy w sobotę balon przekroczył wreszcie linię wybrzeża atlantyckiego w Karolinie Południowej, padł wyczekiwany rozkaz. Egzekucji dokonał myśliwiec F-22, startujący z bazy Langley w Wirginii, za pomocą pocisku AIM-9X Sidewinder. Szczątki domniemanego aparatu szpiegowskiego spadły do wody, parę mil od brzegu. Pekin gniewnie uznał tę akcję za „przesadną”. Generał Glen D. VanHerck, współdowodzący operacją, poinformował, że balon miał średnicę ok, 60 m, natomiast ładunek pod nim ważył „kilka tysięcy funtów”.
Reklama
Chwilowo na plan pierwszy wysuwają się polityczne aspekty sprawy. Odwołanie podróży do Chin szefa amerykańskiej dyplomacji Antony’ego Blinkena zwiastuje (zapewne tylko chwilowe) ochłodzenie wzajemnych stosunków pomiędzy supermocarstwami. W tle mamy wewnętrzną wojenkę medialną w USA. Republikanie skwapliwie korzystają z okazji, by przypiąć demokratom łatkę „zbyt miękkich i niezdecydowanych”, bo nie zestrzelili balonu wcześniej, a samemu Joemu Bidenowi zarzucają, że jest „niezdolny do stanowczych reakcji”. Druga strona chwali zaś rozwagę swego prezydenta i przypomina, że chińskie balony szpiegowskie latały nad Stanami także za czasów Donalda Trumpa, ale jego administracja na to nie reagowała. Notabene, spora intensywność wzajemnych połajanek wiąże się z terminarzem wyborczym - kandydaci na najwyższy urząd w państwie szukają akurat dogodnych pozycji w blokach startowych. Pośrednio świadczy to też o względnie niskim zagrożeniu dla bezpieczeństwa narodowego USA. Przynajmniej na razie. Bo niepisana, lecz zasadniczo przestrzegana zasada amerykańskiej polityki każe raczej wyłączać fundamentalne kwestie z partyjnych naparzanek. Jeden z urzędników powiedział zresztą mediom, że wstępnie oceniono, że balon ma „ograniczoną wartość dodaną z punktu widzenia zbierania danych wywiadowczych”. Ale republikański przewodniczący Izby Reprezentantów Kevin McCarthy zapowiedział, że poprosi o spotkanie tzw. Gang of Eight, czyli o niejawną odprawę w sprawach bezpieczeństwa, obejmującą m.in. liderów Kongresu oraz szefów komisji ds. wywiadu.
Reklama