IZABELA MARCZAK: Mówi się, że niepłodność to nie rak, można z tym żyć - więc zapłodnienie in vitro nie musi być refundowane.
MARIAN SZAMATOWICZ*: Tak, panuje taki obrzydliwy pogląd, że niepłodność nie boli, że od niej się nie umiera, więc po co pochylać się nad problemem.
Przecież Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wyraźnie nazywa niepłodność chorobą.
I to chorobą społeczną - dlatego że jej zasięg jest bardzo duży. Mówi się, że boryka się z nią od 12 do 15 proc. par na świecie. Jeśli spojrzymy na Polskę, w której żyje około 9 mln kobiet w okresie rozrodczym, to 12 - 15 proc. oznacza, że około miliona z nich może mieć problem z rozrodem. Ile jest takich par w Polsce, trudno powiedzieć, bo do tej pory nigdy takich badań u nas nie robiono.
Od pana pierwszego, zakończonego porodem zabiegu in vitro minęło 20 lat. Ile dzieci od tego czasu udało się panu i pana zespołowi powołać na świat?
Dokładnie nie potrafię powiedzieć, ale sądzę, że ponad 2 tys. Pamiętam za to dobrze, że pierwsze poczęte poprzez sztuczne zapłodnienie dziecko (12 listopada 1987 r.), które odbierałem, było dziewczynką.
Wie pan, kim dziś jest ta dziewczynka, co robi w życiu, czy jest zdrowa?
Widziałem ją potem jeszcze tylko raz w życiu, miała 7 lat, była zdrowa i właśnie szła do szkoły.
Kobieta w Polsce, która nie może zajść w ciążę inaczej niż przez in vitro...
Jest w niezwykle trudnej sytuacji. Po pierwsze za leczenie niepłodności musi sama zapłacić, po drugie musi poradzić sobie z wieloma rozczarowaniami, które towarzyszą metodzie in vitro. Przypomnę, że aż 70 proc. zabiegów kończy się fiaskiem. Po trzecie - na niepłodnej kobiecie czy mężczyźnie ciąży przekonanie, że są gorsi od reszty społeczeństwa, niepełnowartościowi. Muszą więc także poradzić sobie z psychicznym obciążeniem.
Ile pieniędzy kosztuje w Polsce zapłodnienie in vitro i kogo na nie stać?
Na in vitro stać rocznie około 3,5 tys. osób w naszym kraju, bo szacuje się, że mniej więcej tyle osób rocznie podejmuje próby starania się o potomstwo tą metodą. Ceny są zróżnicowane. W naszej białostockiej klinice całe leczenie - jeden cykl razem z lekami - kosztuje około 6 tys. zł, ale w innych ośrodkach komercyjnych ceny przewyższają 10 czy nawet 12 tys. zł za jedną próbę.
Próby trzeba powtarzać?
I to często. Po zastosowaniu dopiero około czterech prób udaje się uzyskać 60-proc. skuteczność. Ale znam i taką pacjentkę, która zaszła w ciążę dopiero za 11. razem. Pamiętajmy, że jeden cykl leczenia trwa średnio 2 miesiące.
Czyli trzeba wygrać w totka, żeby zrealizować marzenie o własnym dziecku?
Różnie sytuowane pary zgłaszają się do ośrodków leczenia niepłodności, ale to, co je charakteryzuje, to determinacja. Niektórzy tak bardzo chcą mieć dziecko, że zaciągają kredyty, robią zbiórki pieniędzy po znajomych, stawiają wszystko na jedną kartę i próbują.
A kiedy się nie udaje?
Trudno sobie wyobrazić, w jakim są stanie. Czują wielki zawód, rozczarowanie. Wielu z nich potrzebuje w takiej sytuacji pomocy psychologa.
To chyba niedobrze, jeśli kobieta starająca się o dziecko przeżywa tak silne negatywne emocje?
To bardzo źle. Stres powoduje, że zmniejsza się szansa na skuteczne zapłodnienie in vitro.
Kobieta, która zgłasza się do pana na leczenie, nie może mieć dzieci, bo...?
Bo na przykład jako młoda dziewczyna przeszła ostre zapalenia wyrostka robaczkowego z odczynem otrzewnowym, co spowodowało zniszczenie jajowodów. Inny przykład. Kobieta dwa razy przeszła ciążę pozamaciczną, co skończyło się takim samym tragicznym zniszczeniem.
Metodą naturalną te kobiety nie mogą zajść w ciążę, ale jeśli mają funkcjonującą macicę i chociaż jeden zdrowy jajnik, szansa na poczęcie metodą in vitro istnieje. To samo dotyczy mężczyzn. Zgłaszają się do nas panowie, którzy nie mają plemników w nasieniu, ale dużo ich znajduje się w jądrach. Oni też nigdy nie poczną dzieci w sposób naturalny. In vitro jest ich ostatnią szansą.
W Polsce w ponad 20 ośrodkach leczenia niepłodności wykonuje się co roku około 2 tys. zabiegów zapłodnienia pozaustrojowego. O ile więcej dzieci poczętych in vitro mogłoby przyjść na świat, gdyby ten zabieg był refundowany?
Sądzę, że skorzystałoby z niego kilkanaście tysięcy Polaków więcej. Przyjmując, że robilibyśmy około 25 tys. zabiegów in vitro rocznie, to przy ich 30-proc. skuteczności mogłoby się urodzić rocznie od 7,5 do 8 tys. dzieci. Na razie jednak jest tak, że w innych krajach wskaźnik urodzeń dzieci in vitro utrzymuje się na poziomie 2 proc., a w Polsce wynosi zaledwie 0,2 procent.
W obliczu niżu demograficznego państwu powinno więc zależeć na udostępnieniu tej metody...
Ale nie zależy.
Każdy kolejny rząd twierdzi, że nie ma na to pieniędzy.
Bzdura. Mówi się, że nas nie stać, a ja się pytam, dlaczego nas nie, ale już np. Chorwatów, Słowaków, Czechów czy Węgrów, kraje o podobnym do naszego kraju statusie, stać? Bo te kraje przecież refundują in vitro. I to nie tylko jedną próbę. W większości krajów refunduje się trzy próby zapłodnienia, na Węgrzech aż pięć prób, a w Izraelu, jeśli kobieta nie ma jeszcze dwojga dzieci, in vitro państwo opłaca do skutku.
Więc o co chodzi w Polsce?
W Polsce tego typu leczenia nie akceptuje Kościół katolicki i to jest nadrzędny powód.
Jednak obecna minister zdrowia Ewa Kopacz zapowiada, że zajmie się kwestią refundacji tej metody.
I w niej cała nadzieja. Nadzieja, bo problemem leczenia niepłodności zajmie się kobieta. Liczę, że dzięki temu sprawa nabierze odpowiedniej wagi i niepłodność przestanie być chorobą na cenzurowanym. Oczywiście jeżeli nie są to kolejne puste deklaracje. Pamiętam bowiem, jak wiceminister zdrowia w rządzie Jerzego Buzka, pan Andrzej Ryś także składał deklarację, że zajmie się sprawą refundacji in vitro. Gdy potem pytałem go, kiedy w końcu zabiegi będą refundowane, jak obiecał, usłyszałem: "Wie pan, różne rzeczy mówi się mediom".
p
*Prof. Marian Szamatowicz jest kierownikiem Kliniki Ginekologii Akademii Medycznej w Białymstoku. W 1987 r. dokonał pierwszego w Polsce zabiegu zapłodnienia metodą in vitro. Kierowana przez profesora Mariana Szamatowicza klinika AMB jest największym ośrodkiem leczenia niepłodności kobiet.