Miejscem, do którego szczególnie chętnie pielgrzymują polscy kandydaci na doktorów habilitowanych, jest Uniwersytet Katolicki w 30-tysięcznym słowackim mieście Rużomberk. Jeszcze niedawno - jak się dowiedział DZIENNIK - ta założona w 2000 r. prywatna uczelnia sama miała problemy kadrowe, a tymczasem teraz niemal na masową skalę udziela tytułów naukowych cudzoziemcom. Tylko od października 2007 r. do czerwca tego roku na uniwersytecie w Rużomberku habilitowało się 16 Polaków, w większości z dziedziny pedagogiki. To bardzo dużo, zwłaszcza w porównaniu z liczbą habilitacji z zakresu pedagogiki w całej Polsce. "Rocznie mamy najwyżej kilkunastu habilitantów. A profesorów pedagogiki, łącznie z emerytowanymi, jest w naszym kraju zaledwie trzystu" - mówi DZIENNIKOWI prof. Barbara Smolińska-Theiss z Wydziału Pedagogicznego UW.

Reklama

Tymczasem w Rużomberku kwitnie produkcja przyszłych profesorów. Jak wynika z informacji zamieszczonej na stronie internetowej uczelni, tylko jednego dnia - 20 maja tego roku - tytuły doktora habilitowanego uzyskało tam aż pięciu Polaków. Termin obrony prac wyznaczano co półtorej godziny, od 9.00 rano do 15.30, z krótką przerwą na obiad. Oto przykładowe tematy wykładów habilitacyjnych: "Pracownik socjalny a duchowe cierpienie współczesnego człowieka" oraz "Społeczne i moralne aspekty odpowiedzialności za ciało i zdrowie". I kolejne: "Socjobiologia a religijność" i "Wychowanie do liturgii w katechezie". W komisji egzaminacyjnej nie było ani jednego Polaka, choć najprawdopodobniej żaden z kandydatów nie mówił ani słowa po słowacku.

Teoretycznie wszystko jest jak najbardziej w porządku. Zdobyty w Rużomberku dyplom jest legalny, bowiem wzajemną uznawalność studiów, stopni naukowych i tytułów gwarantuje umowa podpisana trzy lata temu przez rządy obu krajów. Oburzenie polskiego środowiska akademickiego budzi jednak sprawa, że wymagania na uniwersytecie w Rużomberku są śmiesznie niskie w porównaniu z tym, jakie obowiązują w kraju.

W Polsce habilitacja to rodzaj nagrody za wkład w rozwój danej dziedziny, swoisty wyraz uznania środowiska naukowego. I właśnie dlatego oznacza zazwyczaj kilkanaście lat mozolnej pracy - trzeba brać udział w naukowych konferencjach, ciągle publikować i udzielać się w swojej dziedzinie. Na Słowacji tymczasem można habilitację uzyskać już cztery lata po doktoracie. Prawdą jest, że należy spełnić pewne kryteria, takie jak wymagana liczba cytowań w naukowych periodykach czy publikacji. "Pytanie tylko, czy słowaccy recenzenci mają rozeznanie, jaką rangę ma czasopismo, w którym była publikacja" - pyta profesor Stefan Kwiatkowski, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN. Jego zdaniem cały proceder jest mało etyczny. "Nie powinno być tak, że jeden profesor kilkanaście lat ciężko pracuje na swój status, a inny szybko załatwia sprawę na Słowacji".

Kto najczęściej ucieka się do takiej metody zdobycia tytułu? "Znam trzy kategorie ludzi: ci, którzy nie mają ambicji i robią to ze względów materialnych, bo pensja habilitowanego jest o 100 proc. wyższa. Drudzy to nieudacznicy, którzy w Polsce nie mieliby szans zostać profesorem. A jeszcze inni to ludzie, którym ich przełożeni nie dają szansy na zrobienie habilitacji. Bo często się zdarza, że dwóch profesorów się kłóci, a ich ofiarą pada bogu ducha winny doktor, który ma zablokowaną drogę naukową" - opowiada pracownik jednej z polskich uczelni, który pragnie pozostać anonimowy.

Być może właśnie dlatego sami habilitanci z Rużemberka nie szczycą się swoimi dyplomami. W renomowanym portalu ludzie nauki - najbardziej aktualnej bazie danych polskich naukowców - można co prawda znaleźć ich nazwiska, jednak znacznie trudniej zdobyć informacje o uzyskanych przez nich stopniach doktora habilitowanego. A znaczna część osób, które zrobiły habilitację w Rużemberku, zmieniła również miejsce pracy.

Lepiej znieść habilitację, niż ciągnąć ten teatr

Reklama

KAROLINA WIGURA: Czy praktyki, jakie mają miejsce na Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku, mogą obniżyć rangę habilitacji w Polsce?
ANNA GIZA-POLESZCZUK*: Rużomberk to kuriozalne zwieńczenie procesu, który w Polsce obserwujemy od bardzo dawna. To, co się tam dzieje, to proces bardzo negatywny, jednak musimy mieć świadomość, że słabą habilitację równie dobrze zrobić w Polsce. Najgorsze jest to, że sami obniżamy rangę tego tytułu. Sama habilitacja oraz standardy i kryteria, jakie się z nią wiążą, robią się coraz bardziej pozorne.

Z czego to wynika?
Po pierwsze nastąpił w Polsce upadek krytyki naukowej. Źródeł tego zjawiska należy się doszukiwać jeszcze w PRL. Chodzi szczególnie o nauki społeczne i humanistyczne. Polscy fizycy, matematycy i astronomowie do dziś nie wypadli z obiegu nauki światowej, ponieważ władze komunistyczne nie traktowały ich jako "wywrotowych". Zupełnie inaczej miała się rzecz z naukami społecznymi. Najpierw pojawili się "marcowi docenci" w 1968 r., postacie, o których dorobku naukowym wszyscy woleli milczeć, ale za to dobrze umocowane w partii. To psuło i krytykę naukową, i środowisko naukowe. Potem pojawiła się również swoista solidarność środowiska naukowego. W latach komunizmu, nawet jeśli wiedziało się, że czyjś dorobek naukowy jest marny, albo że jego praca nie jest najciekawsza, dopuszczało się go do habilitacji, bo uważano, że to po pierwsze kolega, a po drugie, że należy się razem trzymać, żeby przetrwać te trudne czasy. To powodowało brak rzetelnej krytyki naukowej, na różnych szczeblach. I właśnie dlatego nie istnieją dziś w Polsce prawdziwe środowiska naukowe w dziedzinie nauk społecznych. Każdy robi coś na własną rękę, jednak brakuje wspólnych projektów i poważnych dyskusji. Przez to stajemy się coraz bardziej prowincjonalni. Nawet jeśli nie jeździmy do Rużomberku na Słowacji, jest tajemnicą poliszynela nie tylko dla naukowców, ale również i studentów, że są doktoraty i habilitacje, które przechodzą, bo uważa się, że "to nasz człowiek" i "trzeba mu pomóc".

A jakie są najważniejsze problemy współczesnej polskiej nauki?
Przede wszystkim przy ogromnym dzisiejszym parciu na doktoryzowanie i habilitowanie się coraz mniej wiadomo, czemu właściwie służą wszystkie te stopnie naukowe. Biada wydziałowi, który nie spełnia wymagań co do liczby obronionych prac. Od liczby pracowników naukowych zależą różne przywileje uczelni, jak np. możliwość wykreowania się na samodzielny instytut czy wydział. Poza tym powstają coraz to nowe uczelnie prywatne, które rozpaczliwie poszukują pracowników naukowych. A więc zły pieniądz wypiera dobry pieniądz. Problem jest więc spowodowany również przez instytucjonalne ukształtowanie nauki, a nie tylko ludzkie słabości.

Co mogłoby uzdrowić tę sytuację?
Nie wiem, czy można dziś po prostu walnąć pięścią w stół i powiedzieć: "dość tego, teraz będziemy już robić tylko dobre habilitacje". Nawarstwienie problemów jest tak wielkie, że wiele osób myśli o zniesieniu habilitacji w ogóle, żeby nie ciągnąć w nieskończoność teatru rozgrywającego się nie wiadomo po co. System wymaga bardzo gruntownej reformy, jednak ja przestałam już wierzyć w zmiany wprowadzane odgórnie, przez Ministerstwo Nauki. Reforma jest możliwa tylko jako oddolny ruch rzeczywistych zmian. Mam nadzieję, że zrobią to młodzi ludzie, którym jeszcze się chce.

Anna Giza-Poleszczuk jest profesorem socjologii

p

Jadwiga Staniszkis

socjolog

Częste habilitacje Polaków na Uniwersytecie w Rużomberku byłyby uzasadnione tylko wtedy, gdyby istniała tam jakaś rzadka specjalizacja, której nie ma w Polsce, a zatem tylko tam można byłoby znaleźć kompetentnych recenzentów. Jednak jeżeli owe praktyki są podyktowane jedynie chęcią ułatwienia sobie zadania, rodzajem drogi na skróty - a wiele na to wskazuje - mamy do czynienia ze zjawiskiem demoralizującym i świadczącym o lekkomyślności. Ludzie, którzy w ten sposób bronią znacznie słabszych niż w Polsce habilitacji, odnoszą co prawda sukces, ale jest on bardzo złudny. Oczywiście, mogą go kapitalizować - również w sensie dosłownym - na gorszych uczelniach, które zawsze potrzebują pracowników ze stopniem doktora habilitowanego. Ale nie ma to nic wspólnego z nauką, która jest przygodą mającą sens, tylko jeśli potrafimy dokonać nowego odkrycia. Sądzę, że Centralna Komisja Kwalifikacyjna do spraw Kadr Naukowych powinna zająć w tej sprawie zdecydowane stanowisko.

Andrzej Mencwel

historyk kultury

Jeśli obrony słabych prac habilitacyjnych na Uniwersytecie Katolickim w Rużomberku odbywają się zgodnie z przepisami prawnymi, to widać, że są to przepisy złe i należy je zmienić. Dawniej w Polsce działała Centralna Komisja Kwalifikacyjna do spraw Kadr Naukowych, która powoływała dwóch recenzentów zapewniających obiektywność w przyznawaniu tytułu. Być może w przypadku prac habilitacyjnych obronionych na Słowacji należałoby wrócić do takiego rozwiązania. Pamiętajmy jednak, że najlepszą kontrolą jakości, zarówno prac habilitacyjnych, jak i doktorskich, jest kontrola środowiskowa. Jestem pewien, że nikt w poważnej placówce naukowej nie zatrudni osoby mającej doktorat uzyskany w podejrzanym miejscu. Zwłaszcza że teraz o każdy etat ubiega się co najmniej dwóch kandydatów z bardzo dobrych uczelni. W przypadku habilitacji kryteria są jeszcze bardziej rygorystyczne. Ich autorzy są znacznie lepiej znani w środowisku naukowym, co eliminuje osoby słabsze ze starań o dopuszczenie do otwarcia habilitacji.

Paweł Śpiewak

socjolog

Przypadki otwierania przewodów habilitacyjnych w różnych dziwnych miejscach to moim zdaniem postkomunistyczne dziedzictwo. Sam znam taką sytuację na Ukrainie. Jednak to swoiste "kupowanie" habilitacji nie obciąża negatywnie polskiego środowiska naukowego. Bo trzeba rozróżnić środowisko naukowe od naukowo-biznesowego. To drugie rządzi się zupełnie innymi wartościami. Z punktu widzenia tego środowiska takie praktyki są bardzo opłacalne, bo ułatwiają poszczególnym osobom nabycie uprawnień do nauczania w małej szkole prywatnej, żywotnie zainteresowanej, by mieć w swym gronie doktorów habilitowanych. Ale nie przydawałbym temu zjawisku większej rangi, bo w środowisku naukowym liczy się dorobek i uczniowie, a nie tytuł. Swoją drogą, najwyższy czas, by przepisy dotyczące robienia habilitacji uregulować, może przez wymaganie podwójnej habilitacji, tak jak ma to miejsce we Francji, stworzenie konieczności posiadania dwóch promotorów, w obu państwach, jakąś kontrolę...

Włodzimierz Pańków

socjolog

Robienie habilitacji za granicą to nie jest kwestia czysto etyczna. Na dłuższą metę grozi obniżeniem kwalifikacji naszych pracowników naukowych, całego aparatu naukowego. Bo zjawisko to trzeba postrzegać w kategoriach szukania ułatwień i z tego punktu widzenia oceniać je negatywnie. W dzisiejszym systemie bowiem, który ubiegającemu się o uzyskanie tytułu doktora habilitowanego narzuca konieczność spełnienia rozmaitych, wysokich wymagań, habilitacja zagraniczna stwarza możliwość ich obejścia. Jest to niebezpieczne zwłaszcza w sytuacji, gdy mnóstwo szkół wyższych, szczególnie prywatnych, stawia wysokie wymagania doktorom, przede wszystkim habilitowanym. A przecież próg habilitacyjny jest próbą do przejścia dla samodzielnych pracowników naukowych, więc powinien być on wysoki. Tak jak na przykład we Francji. Dlatego w Polsce powinno się ściśle przestrzegać reguł w tym zakresie. Ale odnosząc się krytycznie do samego zjawiska, musimy też pamiętać, że nie wszyscy, którzy decydują się na otwieranie przewodów habilitacyjnych za granicą, robią to, bo tak jest łatwiej. Kierują się różnymi przesłankami.