Wielu krewnych leżących na oddziale "śpiochów" usłyszało od lekarzy słowa, które brzmiały jak wyrok: "Pani mąż, pana córka może się nigdy nie obudzić". A mimo to przychodzą tu od miesięcy, czasem lat i ciągle wyczekują na jakikolwiek znak, że ich bliski wraca wreszcie do życia. Są przekonani, że taki dzień kiedyś nastąpi. Pewnie dlatego wywołana w zeszłym tygodniu przez posła PO Jarosława Gowina dyskusja na temat testamentu życia była na oddziale bardzo gorąca. Rozmawiali o tym krewni, dyskutował personel. I dla wszystkich było jasne, że gdyby którykolwiek pacjentów jeszcze przed wypadkiem podpisał taki dokument, to lekarze musieliby odłączyć rurki podtrzymujące go przy życiu. A przecież - to też wszyscy doskonale pamiętają - w ciągu ostatnich pięciu lat z beznadziejnej, wydawałoby się, śpiączki wybudziło się tutaj aż 17 osób.

Reklama

Andrzej słucha Skaldów, Jackowi gra orkiestra

Na oddziale jest 21 łóżek, wszystkie zajęte. Pacjenci, powykrzywiani w najdziwniejszych pozach, czasem ze zniekształconymi od urazów głowami, leżą lub siedzą na wózkach zupełnie bez ruchu. Ale wcale nie jest cicho, bo w każdej sali gra inna muzyka. Andrzej (śpi blisko 5 lat) słucha Skaldów, Kamila włoskiej opery. Barbara (w śpiączce od ponad roku) zawsze "ogląda" ulubiony serial "Klan". "Rodzina każdego pacjenta, który do nas trafia, musi o nim jak najwięcej opowiedzieć. Co lubi, co zawsze go denerwowało, jaki kolor poprawia mu nastrój, jakie miał hobby" - mówi Marlena Topolska-Skowrońska, psycholożka opiekująca się śpiącymi. Dlatego przy każdym łóżku leżą zdjęcia, laurki od dzieci i wnuków, ulubione płyty. Pani Maria, kiedy usłyszała ukochaną francuską muzykę, po raz pierwszy delikatnie rozprostowała przykurczone ręce.

Sześcioletni Mikołaj, który podtopił się w wannie, ma nad głową kolorową tapetę z egzotycznymi zwierzętami, a bliscy pana Jacka zawiesili mu na korkowej tablicy zdjęcie wojskowej orkiestry, w której grał przed feralną nocą, gdy zatrzymał się mu oddech. "Pan Jacek zawsze chrapał, więc jego żonę obudziła nagła cisza. Wezwała pogotowie, ale mózg męża zbyt długo nie dostawał tlenu" - opowiada pracownica oddziału. Teraz gdy tylko robi się ciepło, do Torunia przyjeżdżają wszyscy muzycy z orkiestry pana Jacka i pod oknami dają koncert przyjacielowi. Są przekonani, że ich słyszy.

Dlatego Joanna Mirończuk, szefowa fundacji Światło, zawsze wita się z każdym pacjentem, głaszcze ich po głowach, ściska nieruchome dłonie. "Zakładamy, że każdy z naszych śpiochów przynajmniej nas słyszy" - mówi. Denerwują ją pytania o testament życia. "Nasi pacjenci przecież żyją, tylko inaczej. I nie nam oceniać, czy to dobre życie, czy złe" - dodaje.

Kamila kocha życie

Pani Hanna spędza na oddziale całe dnie. Jej 35-letnia córka Kamila trafiła tu rok temu po wypadku samochodowym. Teraz kobieta rozmawia z pogrążoną we śnie córką, razem z nią ogląda telewizję, zabiera ją na mszę do kaplicy. Ze zdjęcia zawieszonego na tablicy korkowej spogląda śmiało piękna młoda kobieta o długich jasnych włosach. Kamila, która leży na łóżku, jest bardzo wychudzona, ma nieruchomy wzrok. "Kamilka kochała życie, kochała samochody. Brała nawet udział w kilku rajdach" - opowiada matka.

Reklama

Do wypadku jednak nie doszło na rajdzie. Kamila wracała po tygodniu pracy w Warszawie do oddalonego o kilkaset kilometrów domu rodziców. Spieszyła się, na skrzyżowaniu wymusiła pierwszeństwo. Matka marzy tylko o tym, by Kamila się wreszcie przebudziła. A gdyby przed wypadkiem podpisała testament życia? "Nie podpisałaby. Ona kocha życie" - w głosie pani Hanny słychać niezachwianą pewność. A poza tym czeka na nią w domu pięcioletnia córeczka. Dziadkowie powiedzieli jej, że mama jest bardzo chora, ale wróci.

Słowo "mama" na Dzień Matki

25-letni Tomek to jeden z tych siedemnastu pacjentów, którzy wybudzili się ze śpiączki. Nie pamięta, co się stało 7 marca zeszłego roku. Matka opowiedziała mu, że pod dom w Toruniu przyjechała laweta z roztrzaskanym samochodem, a on sam w krytycznym stanie trafił na OIOM. Lekarze uprzedzili, że może nie przeżyć. Mijały kolejne tygodnie, a Tomek wciąż leżał bez ruchu. Matka każdego dnia opowiadała mu, co słychać u znajomych, co wydarzyło się na świecie. Walczyła o to, by miał więcej godzin rehabilitacji, sama stymulowała mu zmysły. "Dawałam mu do powąchania kiełbasę, wyciskałam cytrynę na język, ciągle do niego mówiłam" - wspomina teraz.

Po miesiącu chłopak pierwszy raz otworzył oczy, ale na lekarzach nie zrobiło to większego wrażenia. Tłumaczyli, że to zwykły odruch. Dali matce do podpisania skierowanie do hospicjum. "Wpadłam w furię, bo przecież do hospicjum idzie się umierać. Nie podpisałam" - opowiada kobieta. Ostatecznie w maju 2007 r. Tomek trafił na oddział fundacji Światło.

Przebudzenie ze śpiączki nie jest spektakularne jak w amerykańskich filmach. Trwa tygodniami, czasem miesiącami. Tomek najpierw poruszył lekko kciukiem. Potem mama poczuła, jak lekko ściska jej dłoń. W Dzień Matki za radą logopedy zatkała otwór rurki tracheotomijnej i poprosiła: powiedz "mama". Ma-ma - to był ledwie słyszalny dźwięk. Potem Tomek zaczął robić szybkie postępy. Kiedy w sierpniu zeszłego roku opuszczał oddział, mógł już nawet sam jeść. "Jak całkiem wyzdrowieję, znów będę jeździł samochodem. Tylko teraz kupię sobie porządne auto, z twardymi blachami. Nawet jeśli w coś uderzę, nic mi się nie stanie" - mówi.

Matka opowiada, że gdyby Tomek podpisał przed wypadkiem testament życia, to zrobiłaby wszystko, by jak najbardziej odwlec moment wykonania jego woli. "Nie dopuszczałam do siebie myśli, że się nie wybudzi" - mówi. Jej syn zapewnia jednak, że nigdy nie podpisałby takiego dokumentu. "Jestem żywym dowodem, że śpiączka nie oznacza końca wszystkiego" - mówi.

W karnawale znów będę murarzem

Inny wybudzony to 39-letni Krzysztof, były murarz. Kiedy Joanna Mirończuk pokazuje jego zdjęcia z czasu, gdy po wypadku samochodowym leżał w śpiączce, trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek. Teraz jest rumiany i pełen energii, tam był wychudzony, z nieprzytomnym wzrokiem. Jego opiekunowie z toruńskiego domu pomocy społecznej mówią, że jego stan można określić jako upośledzenie umysłowe i fizyczne. Część mózgu już nie funkcjonuje. Mężczyzna nie pamięta niczego. Nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, jakie domy budował przed wypadkiem. Pytany, czy jest zadowolony z tego, jak wygląda teraz jego życie, odpowiada z uśmiechem: "No pewnie!"

Krzysztof jest pełen życia. Podczas ostatniej imprezy andrzejkowej pielęgniarki musiały go siłą trzymać na wózku, bo rwał się do tańca. Teraz pyta dyrektora, kiedy następna impreza. Gdy słyszy, że w styczniu będzie bal przebierańców, uśmiecha się jak szelma. "No to ja wezmę kielnię i przebiorę się za murarza" - mówi bardzo niewyraźnie. Personel oddziału śmieje się, że Krzysiowi dobrze i wyraźnie wychodzą tylko przekleństwa. Pracownicy DPS mieli z nim mały problem, bo wspinał się na ściankę od prysznica i podglądał koleżanki. Niestety nie potrafił sam zejść i trzeba go było stamtąd ściągać.

Po co oni żyją?

Lekarze nie pozostawiają złudzeń: nikt po wybudzeniu nie wraca całkowicie do takiego stanu jak przed wypadkiem. Wielu nie mówi, większość nie stanie nigdy na nogi. Wszyscy potrzebują pomocy innych ludzi. Szefowa fundacji Światło Joanna Mirończuk często słyszy pytanie: po co oni żyją? "Po to, żebyś ty nauczył się kochać" - odpowiada niezmiennie i wspomina matkę jednego z pacjentów, która powiedziała, że woli do ostatnich dni pielęgnować syna, niż nosić mu kwiaty na cmentarz.

"Weźmy narkomana, który całymi dniami wciąga klej po krzakach. Albo nigdy nietrzeźwiejącego pijaka spod budki z piwem. Państwo się o nich troszczy, zapewniając im lekarza, opiekę społeczną czy pomoc w wyjściu na prostą. Nikt nie pyta: po co tacy ludzie żyją?" - tłumaczy wszystkim cierpliwie. Przez jej oddział przewinęło się przez ostatnie pięć lat 335 osób. 174 zmarły, nie odzyskawszy przytomności. Ona sama woli pamiętać o tych siedemnastu ludziach, którzy się obudzili.