Historia nie zna słowa "gdyby" - to przykazanie, które niemal od zawsze zabraniało historykom odpowiadać na pytanie "co by było gdyby?". Wprawdzie w ostatnich latach ten rygor nieco się rozluźnił, ale historycy - nie bez podstaw - unikają wchodzenia na teren zwany historią alternatywną. Słusznie, bo każdy taki hipotetyczny konstrukt jest łatwo obalić inaczej dobranymi faktami.

Reklama

Zwykli ludzie, zwłaszcza świadkowie i ofiary wydarzeń dziejowych, stale zadawali sobie to pytanie. Szczególnie Polacy, żarliwie debatując, jaka by była Polska, gdyby nie spotkała jej wrześniowa katastrofa. To pytanie brzmiało natarczywie, bo wydarzenia sprzed 70 lat oznaczały nie tylko koniec odzyskanej niepodległości, cierpienie milionów ludzi i ich nędzę materialną. Ból był szczególnie silny, bowiem upokorzenie dotknęło naród, który dopiero co uwierzył we własną wartość, siłę. I był przekonany, że czeka go świetlana przyszłość.

W zwykłej ludzkiej pamięci ostatnie lata przed wojną to czas, kiedy wszystko szło ku lepszemu. Nostalgia starych ludzi, którym propaganda PRL próbowała wmówić, że II Rzeczpospolita była królestwem niesprawiedliwości i nędzy, idealizowała ten obraz. Przedwojnie to był czas, kiedy nawet "cukier był słodszy".

Rodzinne opowieści są dość podobne. Sprowadzają się do tego, że wybuch wojny uniemożliwił budowę domu, zakup czegoś drogiego, unowocześnienie własnego gospodarstwa rolnego (pamiętajmy, że większość obywateli II RP żyła na wsi). Pamiętam opowieści własnego dziadka, który z entuzjazmem mówił, że w jego biednej kresowej wsi ktoś wtedy właśnie kupił pierwszy motocykl. Sam dziadek, też dopiero co wygrzebując się z biedy, tuż przed samą wojną wydał duże pieniądze na budulec na nowy dom. Jakby nie wierzył w to, że kiedy wybuchnie, to wszystko zmiecie. Tak zresztą się stało.

Jednak to zachowanie było typowe nawet dla ostatnich dni sierpnia 1939. Wynikało z niewyobrażalnego dziś optymizmu. Takiego, jakiego nigdy potem Polacy już nie znali. "Wieś wracała do życia, odbudowa zrobiła duże postępy, komasacja była już na ukończeniu, drogi zostały uporządkowane. Nie było zadrażnień - ludność mieszana, Polacy, Białorusini, Tatarzy i Żydzi żyli w harmonijnej zgodzie" - pisał we wspomnieniach kresowy ziemianin, senator Józef Godlewski. To obraz nieprawdziwie idylliczny, ale można przypuszczać, że Godlewski naprawdę w to wierzył. Nie był zresztą wyjątkiem. Trauma Września spowodowała, że ci sami ludzie po klęsce nie byli tym samym społeczeństwem co przed nią. Świadek obrony Warszawy, pisarz Stanisław Rembek, opisał to tak: "To już nie klęska, tylko hańba, gorsza od pilawieckiej". Inny świadek epoki, historyk Henryk Wereszycki, tłumaczy: "Od roku 1918 Polacy wierzyli w dobrą gwiazdę, wierzyli, że wielka niewola XIX wieku była najgłębszym upadkiem, po którym będą następowały zwycięstwa prowadzące do odzyskania przez Polskę stanowiska mocarstwowego utraconego w wieku XVIII".

Dziś trudno zrozumieć tak mocne utożsamianie się z własnym państwem. Czy więc, gdyby nie wydarzyła się II wojna światowa i cztery dekady PRL, nie bylibyśmy na amerykański sposób zadufanymi głosicielami doskonałości polish way of life? Aż tak mocno pewnie nie, ale z pewnością poziom wiary w samych siebie byłby znacznie wyższy.

Nawet gdyby wojna nie wybuchła, to perspektywy nie były wcale różowe. Oczywiście wojna była totalną katastrofą. Gdyby nie ona, to 35-milionowe wówczas społeczeństwo z racji wysokiego przyrostu naturalnego szybko przekroczyłoby próg 40, 50, a może i 60 milionów. Bo wojna to nie tylko rzeź kilku milionów ludzi, ale też zapaść demograficzna, zdrowotna, psychologiczna i oczywiście materialna. Także moralna - skutkiem upadku struktur państwowych była eksplozja bandytyzmu i przestępczości. Ciężka łapa niemieckich żandarmów i NKWD była twarda dla zwykłych obywateli, ale nie bandytów. Warto także przypomnieć, że w czasie wojny spożycie alkoholu wzrosło kilkunastokrotnie. Spadło dopiero po 1989 roku.

Reklama

Tu też najłatwiej odpowiedzieć na pytanie "co by było gdyby?". Dłużej żyliby i tworzyli Witkacy, Baczyński, Gajcy. Żyłyby tysiące polskich inteligentów, którzy zostali rozstrzelani jako oficerowie rezerwy w Katyniu lub w czasie akcji AB i w Palmirach. Barbarzyńcy nie spaliliby warszawskich bibliotek i archiwów, gdzie spłonęły dokumenty z dziejów Polski, do których nawet nie zdążyli zajrzeć przedwojenni badacze. Inaczej wyglądałby spacer po Warszawie. Prawdopodobnie mapa Polski nadal przypominałaby - jak to nazwał Stanisław Dygat - swym kształtem serce. Czyli trzecim pod względem wielkości polskim miastem byłby nadal Lwów, a szóstym Wilno. A lwowski Uniwersytet Jana Kazimierza biłby się o palmę pierwszeństwa z Uniwersytetem Warszawskim, zostawiając Jagiellonce dopiero trzecie miejsce.

Na wakacje jeździlibyśmy nad polskie morze. Ale mogłoby nam się tam nie podobać, bo krótkie, 140-kilometrowe wybrzeże przez cały ten czas pewnie byłoby już przykryte jednym ciągiem wielopiętrowych hoteli. Z przerwą na gigantyczny port w Gdyni i bazę wojenną na Helu. Do Wolnego Miasta Gdańska wprawdzie paszport nie jest potrzebny, ale nie każdy lubi mówić po niemiecku. Krynica Morska i Kołobrzeg to byłaby zagranica. Tak samo Karkonosze. Celem górskich wypraw pozostałaby dzika Czarnohora, z której rzut kamieniem jest do naszego ówczesnego sojusznika, czyli Rumunii. Zamiast Mazur jeziora Wileńszczyzny. I oczywiście "Polesia czar".

Taki byłby kształt Polski przy założeniu, że nie będzie wojny. Ta pewnie nie była przesądzona, ale pamiętajmy, że od zachodu graniczyliśmy z szowinistycznymi nie tylko w czasach Hitlera Niemcami, a z prawej strony mapy z niewolniczym imperium Stalina. Państwami, których potencjału militarnego Polska nigdy nie była w stanie zrównoważyć. Nawet wtedy, gdy tak jak przed wojną na armię wydawała połowę swojego budżetu.

Dzieje niezniszczonej II RP nie byłyby spokojne. Możemy z pewnością założyć, że jeszcze przez długi czas byłaby krajem autorytarnym rządzonym przez sanacyjnych pułkowników. To była epoka, gdy w całej Europie zdawało się, że demokracja parlamentarna jest passe. Rzeczywiście wyglądała na mniej skuteczną w porównaniu z pięciolatkami Stalina, budową autostrad w Niemczech i Włochami, o których cenieni publicyści na całym świecie pisali, że "dzięki Duce pociągi przestały się spóźniać".

Właściwie trudno orzec, czy ówczesne społeczeństwo bardziej pragnęło demokracji, czy mocnych rządów. Źródła dają sprzeczny obraz. Z jednej strony masowe protesty przeciw sanacyjnym "cudom nad urną", z drugiej rosnące poparcie dla programu endeckiego - w owym czasie zupełnie niedemokratycznego, przy którym pułkownicy byli światłymi ludźmi. Wspomniany Henryk Wereszycki zauważył, że więcej wolności było w cesarsko-królewskim Lwowie niż w Polsce po przewrocie majowym. A przeciw temu szerokie masy wcale nie protestowały, a duża część elit - choćby ze strachu przed endecją - popierała sanację. Ale też, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, to cywilne władze powstańcze i społeczna samoorganizacja były na wskroś demokratyczne. Zdarzyło się to w sytuacji zupełnie innej, ale zaledwie kilka lat później.

Można alternatywne dzieje polityczne niezniszczonej II RP wyobrazić sobie na wzór Hiszpanii i Portugalii. Sanacja będzie rządziła jeszcze dwie lub trzy dekady. Wymierają legionowi weterani. Zastępują ich promowani przez Eugeniusza Kwiatkowskiego technokraci. Modernizują kraj. Coraz bardziej syci obywatele zaczynają myśleć o swobodach. W latach 70. frankiści oddali władzę, a w Portugalii następców Salazara zmiotła rewolucja goździków. Może też w taki bezkrwawy sposób następcy pułkowników pożegnaliby się z władzą? Ciekawe, kto by ją wziął - może wybory wygrałaby PPS albo przeobrażona w statecznych chadeków endecja?

Jeszcze bardziej pełna wstrząsów byłaby historia gospodarcza. Moment startu, czyli koniec lat 30., z jednej strony można uznać za dobry. Pełną parą do 1 września trwały prace budowlane na dziesiątkach inwestycji. Kilkadziesiąt fabryk Centralnego Okręgu Przemysłowego. Także inwestycje komunikacyjne. Niektóre z nich zrealizowano już po wojnie - np. kolejową magistralę siarkowo-węglową, która poszła szlakiem budowanej przed wojną linii do wożenia węgla ze Śląska na Kresy. Innych nie dokończono do dziś, jak np. mostu na Wiśle w Nieszawie czy kolejowej obwodnicy Warszawy. W samej stolicy zaczęło się wylewanie fundamentów pod drapacz chmur dla Polskiego Radia i tworzonej telewizji.

Drugi punkt widzenia jest mniej optymistyczny. Gdy wertuje się przedwojenne roczniki statystyczne, to wyłania się dwuznaczny obraz. Z jednej strony krzywa cywilizacyjnych wskaźników rosła. Przybywało telefonów, samochodów, radioodbiorników, spadała umieralność na gruźlicę, za to rosła - podobnie jak na Zachodzie - liczba zgonów na choroby cywilizacyjne takie jak rak i zawały serca. Z drugiej strony wszystkie statystyki dawały Polsce jedno z ostatnich miejsc w Europie. Czasem nie tylko. Pod względem motoryzacji prześcigały nas Rumunia, Cejlon, Brazylia, a Argentyna ponaddwudziestokrotnie. Na dodatek wskaźniki rozwoju z końca lat 30. pokazywały, że rozwijamy się szybciej niż kraje bogate, ale wolniej niż kraje równie biedne co my.

Byliśmy niedużo za Finlandią i Węgrami, nieco za Estonią, Łotwą i Hiszpanią. Wyprzedzaliśmy Grecję, Portugalię, Rumunię i Bułgarię. Dziś Finlandia należy do najbogatszych państw świata, Hiszpania też nam uciekła, Grecja i Portugalia wyraźnie przegoniły. Tu akurat wniosek jest oczywisty: gdyby nie wojna i odbudowa a la PRL, dziś bylibyśmy dużo bogatsi.

Jednak dojście do tego poziomu odbywałoby się burzliwie. Przedwojenny geograf Stanisław Srokowski skarżył się, że polscy robotnicy nadużywają prawa do strajku. Przeludniona wieś zdawała się być bombą zegarową. Program rozparcelowania folwarków ziemiańskich i przekazania lub odsprzedania ziemi chłopom miały nawet najbardziej obskuranckie stronnictwa. A na dodatek trwałaby - co,ś co dobrze znamy - nieprzerwana debata o roli państwa w gospodarce. Już przed wojną organizacje przedsiębiorców narzekały na zbytnią ingerencję, a wicepremier Kwiatkowski powołał Komisję Antyetatystyczną, aby - tak jak później Leszek Balcerowicz - odbiurokratyzować życie gospodarcze i przygotować prywatyzację najmniej dochodowych przedsiębiorstw państwowych.

A co z autostradami? Chyba by już były. Plany zakładały połączenie Warszawy z Łodzią i Poznaniem, Gdyni z Katowicami, także Krakowa ze Lwowem. Ale II RP bardziej dbała o koleje niż drogi. W 1939 asfalt był rzadkością. Po równej drodze dało się ze stolicy dojechać do Łodzi i na Śląsk, ale już do Lwowa, Krakowa, Poznania i Wilna trzeba było tłuc się szutrową drogą.

Jednak nie sprawy społeczne były prawdziwym zagrożeniem. Etnicznie polska część społeczeństwa to niecałe 70 proc. populacji. Pewnie spora część Białorusinów, garść Ukraińców i Żydów dałaby się zasymilować. Lecz pozostałyby wielomilionowe masy o innej świadomości narodowej. Prawdziwym wyzwaniem byli Ukraińcy. Coraz lepiej zorganizowani, także gospodarczo, tworzący rolnicze spółdzielnie skutecznie opanowujące życie gospodarcze w województwach południowo-wschodnich. Wygrywali walkę ekonomiczną w niemal ten sam sposób co Polacy z Poznańskiego z Prusakami. Co gorsza, radykalne organizacje ukraińskie już w latach 30. prowadziły dokuczliwą działalność terrorystyczną.

Wynarodowienie Ukraińców było niemożliwe. Trudno wyobrazić sobie też rezygnację Polski z dużej części terytorium. Czy narastające napięcie skończyłoby się krwawą wojną? Czy może jednak finalny efekt trudnych stosunków byłby podobny do rozwiązania kwestii baskijskiej i katalońskiej w Hiszpanii? To pierwsze niestety było bardziej prawdopodobne. Tak zresztą się stało już po upadku państwa polskiego. Ale i w warunkach niepodległej Polski wojna w Galicji Wschodniej oznaczałaby kompletną destabilizację państwa i mocną ingerencję innych krajów. Szczególnie tych najbardziej nam wrogich.

Inaczej, ale też niełatwo, prezentowała się "kwestia żydowska". Ta 10-procentowa mniejszość była uważana nie tylko przez ewidentnych antysemitów za ciało całkowicie obce. Program jednego z demokratycznych ugrupowań chłopskich już z 1940 r. przewidywał, że po wojnie rząd "całkowicie usunie pasożytnicze grupy bankierów, lichwiarzy itp. rekrutujących się w większości spośród ludności żydowskiej". Dla sprawiedliwości trzeba przypomnieć, że autorzy tego programu zaangażowali się w ratowanie Żydów z zagłady.

Stosunki polsko-żydowskie przynajmniej w pierwszym okresie byłyby ciągiem awantur, bijatyk, niekiedy morderstw, także szykan wobec Żydów ze strony administracji publicznej. Starano by się maksymalną część Żydów wypchnąć na emigrację. Ta jednak byłaby ograniczona. Potępiający werbalnie antysemityzm Brytyjczycy (wówczas władcy Palestyny), Amerykanie i Francuzi nie byli wcale skorzy do otwarcia granic. Państwo forowałoby też polskich kupców, rzemieślników i przedstawicieli wolnych zawodów, tak by weszli w miejsce zajmowane do tej pory przez Żydów. Z drugiej strony prestiż państwa (a to niewątpliwie było coraz silniejsze zjawisko) zachęcałby do asymilacji, szczególnie ludzi wykształconych.

To współżycie Polaków i Żydów byłoby bolesne i trudne. Czas by zresztą łagodził napięcia, bo czy bez Holokaustu powstałoby państwo Izrael? Raczej nie. Wtedy dla polskich Żydów odniesieniem mogłoby być albo znalezienie jakiegoś modus vivendi z państwem polskim, albo wiara, że bezpieczeństwo od prześladowań przyniosą im Sowiety. To pierwsze mimo wszystko było bardziej atrakcyjne, zwłaszcza gdy było się kupcem lub rzemieślnikiem.

Żadne bowiem z tych potencjalnych wyzwań nie było gorsze niż skutki II wojny światowej. Własne państwo dawało swoim obywatelom - trawestując słowa Władysława Bartoszewskiego o racjach stojących za decyzją o wybuchu Powstania Warszawskiego - prawo do popełniania własnych błędów.

Zresztą wszystko byłoby inaczej. Szczecin byłby Stettinem, ale za to Gdynia, nasz jedyny port, liczyłaby już milion mieszkańców. A w Warszawie, tam gdzie Pałac Kultury, nadal stałyby secesyjne kamienice z podwórkami studniami. Za to na Polu Mokotowskim rozciągałaby się dzielnica rządowych gmachów. Wielkich, monumentalnych, z kamiennymi fasadami takimi jak Muzeum Narodowe. Z gigantycznym Łukiem Triumfalnym i żelbetową Świątynią Opatrzności. Niektórzy mówią, że to brzydkie, przytłaczające, takie trochę jakby faszystowskie. Ale i tak w lepszym guście niż socrealizm z MDM-u. Wreszcie byłoby kilka linii metra. Dzięki prezydentowi Starzyńskiemu.