Ale kiedy żal mija, sceny z "Halemby", "Wirka" albo z "JasMosu" ustępują serwowanym przez te same telewizje obrazkom z burzliwych demonstracji na ulicach Warszawy. Umorusaną twarz górnika - bohatera zastępuje pijana gęba protestującego warchoła. I wszystko wraca do normy.

Rytm dnia górniczego osiedla od zawsze wyznaczał początek szychty. O szóstej, drugiej po południu i dziesiątej wieczorem, pod kopalnianą bramą mieszał się tłum mężczyzn. Jedni, z torbami na ramieniu, odbijali kartę i szli po znaczek. Drudzy, jakby wychodzący im naprzeciw, wracali do domów. Mimo wizyty w kopalnianej łaźni łatwo ich było poznać po czarnych obwódkach wokół oczu. I uldze na twarzy. Że wyjechali z dołu cali i zdrowi.
Ten monotonny ceremoniał raz na jakiś czas był przerywany wyciem kopalnianej syreny. Syrena o innej niż fajrantowa godzinie zwiastowała dramat. Tąpnięcie, zawał albo pożar. Wtedy pod bramę biegły kobiety. Przerażone, zapłakane, lamentujące. Przez tłum kobiet przedzierały się autobusy, a w nich mężczyźni ze stalowymi plecakami i hełmami na głowach. Zastępy ratowników spieszące z pomocą ze stacji w Bytomiu albo w
Tychach. Ratownicy prócz pomocy wieźli też nadzieję. Że jadą. Że wyciągną. Uratują. Żywych. Jak Piontka i Nowaka.

Ten strach przed wyjącą syreną był w śląskim domu od zawsze. Wszyscy się jej bali. Matki żegnające synów i żony całujące mężów. Dźwięk syreny burzył niezmienialny rytm dnia. Oznaczał odejście od ustalonego porządku. Od śniadania ze sznitom z fetym. Od rolady z modrom na obiad. Od popołudniowego piwa i skata. Od sobotniej Karolinki. Od niedzielnej sumy z farorzem. Oznaczał, że dzieje się coś nieprzewidywalnego. Że natura oddająca czarne skarby tym razem wystawiła za nie rachunek.

Ale ze strachem trzeba było żyć. Matki i żony nauczyły się chować go w sobie. Mąż fedrował 8 godzin, a one nie były w domu po to, żeby pokazywać, jak się boją. Miały uprać, wyprasować, ugotować. I zadbać, żeby ciężko wypracowane pieniądze nie poszły na głupoty. Na demonstrowanie strachu w tej logice nie było miejsca.

Górnicy też się bali. Trza ścisnąć żić i jechać na dół - mówili. Zresztą co innego mieli robić? Monokultura węgla i stali skutecznie ograniczyła rynek pracy.

W ogólnym górniczym bilansie strach zajmował ważne, ale nie pierwsze miejsce. Receptą na niego była rodzina. Jej spokój i porządek koił napięte pod ziemią nerwy. Wyszorowane okna i wygiblowane koszule rekompensowały wszechobecny pył, brud i przepoconą flanelową koszulę. Poczucie wspólnoty rodzinnej było przenoszone pod ziemię. Górnik odpowiadał za siebie i swoich towarzyszy. W najgorszym razie zostawała świadomość, że kopalnia zaopiekuje się wdową, a na pogrzebie zagra górnicza orkiestra, na którą każdy oddawał kilka złotych pensji.

A jeśli już udawało się pokonać strach - zawód górnika dawał względne poczucie stabilizacji. Nie takie wielkie, jak pisali ci wszyscy mądrale, kiedy tylko nastała wolność słowa. Ale względne.
Deputat węglowy, trzynasta i czternasta pensja. Szychta i klocek - czyli drewno do rozpałki w domowym piecu. A jak płuca wysiadały, to sanatorium w Ustroniu. Na zdrowie nie pomagało, ale przynajmniej człowiek widział nad sobą błękitne niebo, a nie kilometr ziemi i skał. Dla tych, co szli w ślady Pstrowskiego, były jeszcze sklepy G. Pierwowzór dzisiejszych złotych smyczy wielkich korporacji. Akcji, udziałów, bonusów i premii. Za cenę pracy w soboty i niedziele, niewidywania rodziny, można było w nich kupić pralkę Gorenje albo narty Kneissel. Rarytasy. Zwykle zresztą od razu odsprzedawane cwaniaczkom, którzy kupując na Śląsku i sprzedając w Warszawie, dorabiali się fortun.

Bunt przeciw śląskiemu rytuałowi zdarzał się rzadko. Po pierwsze dlatego, że rytuał ów był w sumie dość wygodny. Dobrze wpisywał się w to, co Kutz nazywa śląską dupowatością. Po drugie - z braku alternatywy. Po trzecie - z tradycji. W końcu bowiem przychodziła Barbórka i „górniczy stan” był na ustach całej oficjalnej Polski. Ordery, Gierek w Spodku, stumilionowa tona węgla, przekroczony plan. I duma. Że to wszystko My. Górnik wyciągał mundur i czako z pióropuszem. O szóstej przez osiedle paradowała orkiestra dęta, odgrywając finał marszowego koncertu pod domem dyrektora kopalni. Potem akademia, karczma piwna, wice, rolada i spać. Bo przecież następnego dnia o piątej pobudka.

Ustalony, opisany, przestrzegany i pielęgnowany śląski porządek zaczął umierać na początku lat 90. Górniczy świat najpierw śmiertelnie wystraszył się zmian, a potem przyjął typową w takich sytuacjach postawę - zamknięcia, wrogości i obrony przez atak. Nie było nikogo na miarę Ziętka, nie znalazł się „górniczy Korfanty”. Nie było odważnego, który powiedziałby górnikom - to już nie wróci. I miał dość charyzmy, żeby zawołać: poszukajmy razem nowego! Znalazła się natomiast pokaźna drużyna politycznych i związkowych cwaniaczków, którzy na śląskiej biedzie pobudowali fortuny politycznych i finansowych karier. Wystarczyło przecież krzyknąć: Chopy - nie domy się. Dyć z górnikiem jeszcze żodyn nie wygroł! Śląsk nigdy nie cierpiał na nadmiar elit, ale w tamtej chwili zabrakło ich szczególnie.

Nad głowami górników zaczęła się niezrozumiała dla nich licytacja. Zysk, rachunek, bilans, bezpieczeństwo energetyczne. Koszty społeczne, strata, dofinansowanie. Kłócili się politycy i ekonomiści. Kiedy sami górnicy uznali, że nikt ich nie słucha i trzeba zabrać głos w dyskusji - zrobili to tak jak potrafili. Czyli najgorzej jak się dało. Prosto i mocno. Kilofami i mutrami. Hałaśliwie i dokuczliwie. Natychmiast tworząc sobie zastępy nowych wrogów. Wedle górniczej logiki do tych, którzy chcieli im zamykać kopalnie, dołączyli ludzie, dla których demonstracja na ulicach Warszawy nie miała nic wspólnego ze słusznym robotniczym protestem. Była warcholstwem i próbą obrony traconych przywilejów. Nienależnych. Gwoli prawdy - w tym chórze krytyków wielu było zachwyconych, że nareszcie może to wykrzyczeć! Nie trzeba już było udawać miłości do Śląska i demonstrować wdzięczności za czarne złoto. Komunistyczny zamordyzm nie tłumił już zazdrości i niechęci. Można było powiedzieć, co się myśli o „rylach”, o talonach na łady i polonezy. O podwójnej kolejce do wyciągu w Szczyrku - półtoragodzinnej dla „normalnych” i bez oczekiwania dla „górników - fundatorów”.
A na Śląsku w chorobliwym tempie rosła frustracja i poczucie osamotnienia.

Górniczy porządek runął z zamknięciem pierwszej kopalni. To, co było nienaruszalne - zniknęło z dnia na dzień. W procesji przeniesiono figurę świętej Barbary z cechowni do kościoła. Z każdym metrem tego marszu górnicy zostawiali świat, który był dla nich wszystkim - oparciem, wartością, żywicielem, organizatorem wolnego czasu. Świat w którym - choć wszystkie górnicze katastrofy nadają temu określeniu okrutnego paradoksu - czuli się bezpiecznie.

Bobrek, Lipiny, Zgoda, Szombierki. Powolne umieranie Śląska najpierw było widać w tradycyjnych górniczych osiedlach. Symbolem nowej rzeczywistości stał się wózek. Mały, drewniany, albo lepiej metalowy. Z kółkami wykrzywionymi od transportu szabrowanego złomu albo znalezionego - a czasem kradzionego - węgla. Ulice zapełniły się wózkami ciągniętymi przez mężczyzn o twarzach przedwcześnie starych. Albo przez umorusane dzieci. „Wózkorze” stali się częścią śląskiego pejzażu. Jak kopalniany szyb i hałda.

Ten Śląsk ciągle żyje swoim życiem. Głuchy na komunikaty o nowej fabryce Opla i sukcesach w strefie ekonomicznej. Nieczuły na powaby kolejnej wyższej uczelni. Obojętny na architektoniczny wdzięk tunelu pod katowickim rondem. Przecież wózkiem i tak się tam wjechać nie da. Nie wpuszczą.

Śląsk zapłacił dużo za zderzenie z twardym ekonomicznym rachunkiem. Płacił i płaci również dziś, kiedy reguły ekonomii z całą bezwzględnością weszły do kopalń, wymuszając fedrunek za wszelką cenę. Także cenę ludzkiego bezpieczeństwa. O "Halembie" będziemy pamiętać tak jak o "Nowym Wirku" - tylko wtedy, kiedy przypomni o nim kolejny górniczy dramat. Wtedy znów telewizyjne programy pełne będą ludzi, którzy marzą o jednym - żeby wrócić z pracy. Cało i zdrowo. Żeby w ogóle wrócić.

Nikt na Śląsku nie śni o powrocie do księżycowej ekonomii gierkowskiego socjalizmu. Ślązacy to twardzi realiści. Czasem tylko myślą, że przecież gdzieś między ogólnonarodowym współczuciem a powszechnym niezrozumieniem - leży prawda o śląskich, pokręconych losach. I że wszyscy powinni ją poznać.































Reklama



Kamil Durczok, szef redakcji "Faktów" TVN