Kiedy pierwsza córka miała dwa lata, oddałam ją do żłobka i poszłam do pracy. Jakoś sobie radziliśmy. Mąż zarabiał, a ja też miałam swój wkład do budżetu domowego. Pracowałam jako urzędniczka w szpitalu i zarabiałam tak jak większość urzędników urzędników średniego szczebla w Polsce - nie za wiele. Żłobek na szczęście nie kosztuje tyle, ile prywatna opieka, na którą po prostu nie moglibyśmy sobie pozwolić.

Problem pojawił się po urodzeniu drugiego dziecka. Wtedy zaczęło się gorączkowe myślenie - co teraz? Jak damy sobie radę z finansami? Usiedliśmy razem z mężem przy stole i po zrobieniu prostych wyliczeń okazało się, że nie mamy wyboru. Po skończeniu urlopu macierzyńskiego musiałam poprosić mojego pracodawcę o urlop wychowawczy, bo nie było nas stać na wynajęcie niani do opieki nad dwójką dzieci.

Gdybym zarabiała więcej, albo gdyby opiekunki w Polsce kosztowały mniej, nie wahałabym się ani chwili, żeby wrócić do zawodu. Niestety, zwyciężył zwykły rachunek ekonomiczny.

Zostałam więc w domu z maleńką Olą, a Mariankę - naszą starszą córeczkę - zapisaliśmy do zerówki w szkole, bo tam nie ma żadnych opłat. Zajęcia w zerówce trwają tylko pięć godzin dziennie, więc ktoś i tak musiałby ją odebrać ze szkoły. Dobrze, że mogę to zrobić sama.

Oczywiście cieszę się, że jestem w domu z dziećmi, ale wyżyć z jednej pensji męża wcale nie jest prosto. Olę karmiłam bardzo długo piersią, między innymi z powodów ekonomicznych - bo tak było po prostu dużo taniej niż gotować, czy kupować gotowe jedzenie w słoiczkach.
Teraz czekam, aż Oleńka skończy dwa lata i będę mogła oddać ją do żłobka. Dopiero wtedy spokojnie wrócę do pracy.








Reklama